"Nie powiedziałbym, że Joseph Ratzinger był człowiekiem nieśmiałym, raczej powściągliwym, uważnym. W rozmowie z drugim człowiekiem pilnował, by nikogo nie przytłoczyć, nie onieśmielać. Nieśmiałość zakłada pewnego rodzaju lęk przed innymi, a to była raczej postawa kogoś, kto nie ma intencji swojego rozmówcy onieśmielać, podchodzi do drugiego człowieka z pełnym pokory szacunkiem". Z ks. prof. Wolfgangiem Beinertem, teologiem, byłym asystentem Josepha Ratzingera, rozmawia dla "Gazety Polskiej Codziennie" Olga Doleśniak-Harczuk.
Jakim człowiekiem był Joseph Ratzinger?
Poznaliśmy się w 1966 r., nasza znajomość trwała więc ponad pół wieku. Zachowam go w pamięci jako człowieka wspaniałomyślnego, serdecznego, bardzo uduchowionego i uczonego, który hojnie dzielił się swoją wiedzą i mądrością z uczniami.
Nie poznałem rodziców Josepha Ratzingera, ale bardzo dobrze znałem jego starsze rodzeństwo, brata Georga i siostrę Marię. Do dziś mieszkam w Ratyzbonie, gdzie przecież mieszkało rodzeństwo Ratzingerów. Cała trójka była wyjątkowa. Każde z rodzeństwa było wybitne w dziedzinie, której się poświęciło. Joseph był niezrównanym teologiem, Georg wsławił się jako kapelmistrz chóru Domspatzen, a najstarsza z rodzeństwa Maria robiła karierę w administracji biurowej, ale na prośbę rodziców zrezygnowała z tej drogi, by opiekować się najmłodszym Josephem. Rodzice argumentowali: „Georg da sobie radę, a o Josepha trzeba będzie zadbać”, i ona dbała. Pozostała przy bracie do 1991, do chwili swojej nagłej śmierci. Wspominam Marię Ratzinger jako osobę pełną oddania, wcieloną skromność. Georg był bardziej pewny siebie, stanowczy nawet, utkany, jak to się mówi, z „grubszej przędzy” niż delikatny Joseph. Zawsze postrzegałem Josepha jako kruchego, delikatnego.
Ci, którzy mieli okazję rozmawiać z Benedyktem XVI, zwracają uwagę na dwie kwestie. Zwyczajowo na to, że był wielkim teologiem i jako taki zapisze się najpewniej w historii Kościoła katolickiego, a od strony usposobienia, tej bardzo ludzkiej, że sprawiał wrażenie nieśmiałego, zakłopotanego obecnością innych. Był nieśmiały?
Nie powiedziałbym, że Joseph Ratzinger był człowiekiem nieśmiałym, raczej powściągliwym, uważnym. W rozmowie z drugim człowiekiem pilnował, by nikogo nie przytłoczyć, nie onieśmielać. Nieśmiałość zakłada pewnego rodzaju lęk przed innymi, a to była raczej postawa kogoś, kto nie ma intencji swojego rozmówcy onieśmielać, podchodzi do drugiego człowieka z pełnym pokory szacunkiem.
Joseph Ratzinger wstępował na Tron Piotrowy nie tylko jako pierwszy od pół tysiąca lat syn ziemi niemieckiej, lecz także Bawarczyk zakorzeniony w tradycji „Liberitas Bavarica”.
Owszem, bawarskość była osią tożsamości Josepha Ratzingera. To się przejawiało na różne sposoby. W rozmowach prywatnych zawsze posługiwał się bawarskim dialektem. W sytuacjach oficjalnych nie, ale prywatnie – zawsze. Był bardzo przywiązany do swojej małej ojczyzny. Uwielbiał dania kuchni bawarskiej. Kiedy jechało się w odwiedziny już do papieża seniora, każdy wiedział, co ze sobą zabrać, by sprawić mu radość. Zazwyczaj były to wędzone mięso, bawarskie knedle i regionalne wypieki, bardzo się cieszył z tych specjałów. Zresztą na miejscu w Watykanie mógł też jadać po bawarsku, przyrządzano mu jego ulubione dania.
A czym dla Niemców był pontyfikat Benedykta XVI?
Kiedy wybrano go na papieża, tabloid „Bild” ogłosił szumnie: „Wir sind Papst” [niem. „Jesteśmy papieżem”], i ten tytuł faktycznie oddawał ówczesny nastrój i nastawienie większości Niemców. A jednak miejsce entuzjazmu szybko zajęła krytyka. Większość niemieckich katolików oczekiwało po swoim rodaku reformy Kościoła, jego odnowy, ale nic takiego nie nastąpiło. Wbrew oczekiwaniom Ratzinger nie zamierzał Kościoła zreformować, ale trzymać się restrykcyjnego kursu, co pociągnęło kolejne fale krytyki.
W Polsce spora część ekspertów i ludzi Kościoła upatrywała w pontyfikacie Benedykta XVI kontynuacji kursu Jana Pawła II. Jak by Ksiądz opisał relacje Josepha Ratzingera z papieżem Polakiem?
Jan Paweł II był filozofem, ale nie był teologiem i jako papież musiał w tej materii polegać na opinii kogoś, kto w kwestiach teologicznych będzie mu służył radą. I tym kimś był Joseph Ratzinger. Ich relację nazwałbym symbiozą. W pewnym sensie można by powiedzieć, że oni stanowili jedno ciało, jedno serce i duszę. Ratzinger sam mi kiedyś powiedział, że wszystko, co pisze papież, przechodzi później przez jego biurko, w takim sensie, że jest z nim konsultowane. Ratzinger był takim „teologicznym mózgiem” i doradcą. Przy czym Jan Paweł II i Joseph Ratzinger reprezentowali zupełnie różne typy charakteru.
Na ile różne?
Jan Paweł II słynął z otwartości na świat, był radosny, lubił spotykać się ze swoimi przyjaciółmi, śpiewać, żartować. Ratzinger miał inne usposobienie, zawsze powściągliwy, poważny. Zupełnie dwa różne typy osobowości, ale się rozumieli.
Co najmocniej świat i Kościół zapamiętają z pontyfikatu Benedykta XVI?
Jest jeszcze za wcześnie na podsumowanie osoby Josepha Ratzingera i jego spuścizny. Pamiętajmy, że wiele faktów jest w aktach, które pozostaną utajnione przez trzy dekady od jego śmierci. Z całą pewnością możemy zinterpretować kilka fragmentów układanki, którymi już teraz dysponujemy. Całą układankę złożą zaś dopiero za jakiś czas historycy. Jak na razie tym, co w sposób szczególny utrwali się w pamięci ludzi i historii Kościoła, będzie decyzja o ustąpieniu. Ratzinger, abdykując, w pewnym sensie zdemitologizował papiestwo. Przecież ustąpienie papieża uznawano przez wieki za hańbiące, przed Benedyktem XVI na ten krok zdecydował się w 1294 r. Celestyn V, nie minęło 30 lat od tego wydarzenia, a Dante Alighieri na kartach „Boskiej komedii” posłał tego papieża do piekła.
Autor biografii Celestyna V, Jon M. Sweeney, w 2013 r. w rozmowie z miesięcznikiem „Nowe Państwo” bronił Celestyna V słowami: „Dante niesłusznie wtrącił go do piekła”…
I miał słuszność! Twórczość Dantego miała zresztą daleko idące konsekwencje – przecież ustąpienie z tronu Piotrowego przez Celestyna V przez stulecia traktowano jako coś niewybaczalnego. Decyzja Benedykta XVI to zmieniła. Jan Paweł II odchodził na oczach całego świata, Ratzinger chyba tego nie chciał. Do dziś patrzę na decyzję Benedykta XVI jako na pewien akt odwagi, to musiało być dla niego bardzo trudne, ale i postrzegam tę abdykację jako przełamanie „klątwy Dantego” rzuconej na Celestyna V. Przypuszczam, że w przyszłości będą papieże, którzy dokonają podobnego wyboru, żyjemy coraz dłużej, ale nie stajemy się z wiekiem zdrowsi, a papiestwo wymaga ogromnych sił. Ze strony papieża Franciszka również dochodziły sygnały wskazujące, że może kiedyś pójść śladem Benedykta XVI. Kończąc – decyzja o abdykacji stanowi jak na razie najmocniejszy akcent pontyfikatu Benedykta XVI, ponieważ bezpośrednio wpływa na postrzeganie papiestwa jako takiego.
Z jednej strony niemieccy katolicy nieszczędzący niemieckiemu papieżowi krytyki za jego konserwatyzm, z drugiej strony decyzja, która – jak Ksiądz sam zasugerował – nosi znamiona jednak pewnej rewolucji. Paradoks Josepha Ratzingera?
To jest paradoks, ale nie do końca – on wynika z tego, o czym rozmawialiśmy na początku. Z człowieczeństwa Josepha Ratzingera, z tego, jakim był człowiekiem. Owszem, był wybitnym teologiem, ale cechowała go jeszcze głęboka uczciwość również w odniesieniu do oceny własnych możliwości, realizm, z jakim potrafił sobie sam udzielić odpowiedzi na pytanie: „ile mam jeszcze sił?”. I to z tego realizmu wypłynęła w lutym 2013 r. decyzja o abdykacji. A zatem paradoks jest pozorny. Przyznał się do ułomności i ustąpił, mając na uwadze dobro Kościoła.
Czy w 2013 r. też był Ksiądz przekonany, że to słuszna decyzja?
Wtedy byłem przede wszystkim zaskoczony, nie sądziłem, że wystarczy mu odwagi, by ustąpić. Ale ja w tamtym czasie też nie miałem do końca wiedzy na temat tego, jaka atmosfera panowała w Watykanie, nie zdawałem sobie też sprawy ze skali problemu nadużyć seksualnych w Kościele, to przyszło później. Dziś, wiedząc znacznie więcej, rozumiem tamtą decyzję. W Niemczech o nadużyciach zaczęto dopiero mówić około roku 2010, w Stanach Zjednoczonych nastąpiło to już wcześniej, ale nawet w 2013 niewiele wiedziałem na ten temat, dopiero później zacząłem lepiej rozumieć. Papieża to bolało.
Bolał też nad tym, że nie udało mu się w Watykanie z nikim tak po ludzku zaprzyjaźnić. My co roku w Castel Gandolfo spotykaliśmy się z Josephem Ratzingerem na rozmowach w kręgu jego uczniów, były seminaria, atmosfera zaufania. Kiedy wybuchła afera z osobistym kamerdynerem papieża Paolo Gabrielem [zatrzymanym m.in. za wynoszenie za Spiżową Bramę tajnych dokumentów – red.], Benedykt XVI powiedział nam o tym, był przybity, miałem wrażenie, że widzę przed sobą ojca bolejącego nad synem, który zszedł na złą drogę. To nie był jedynie ból wynikający z czynu Gabrielego, ale osobiste cierpienie papieża. Smutek ojca oszukanego przez własne dziecko. To rozdzierało serce.