To był najlepszy sezon w karierze Piotra Żyły. Skoczek narciarski z Wisły zdobył mistrzostwo świata na normalnej skoczni i brązowy medal w rywalizacji drużynowej na tej samej imprezie w Oberstdorfie. Do tego dołożył piąte miejsce w Turnieju Czterech Skoczni. Ze słynącym z poczucia humoru i niebanalnego dowcipu zawodnikiem rozmawialiśmy o ambicjach, diecie, Igrzyskach Olimpijskich i planach na przyszłość.
Jest pan sportowcem spełnionym?
Zdecydowanie tak. Co prawda byłem już mistrzem świata w drużynie w 2017 roku, ale triumf w rywalizacji indywidualnej smakuje inaczej. Tu byłem zdany tylko na siebie. Gdybym zepsuł skok, nie mógłbym liczyć na to, że koledzy z zespołu „wyciągną” wynik. Dlatego wygrana w Oberstdorfie to coś wyjątkowego.
Do pełni szczęścia i uzupełnienia medalowej kolekcji brakuje panu jedynie podium na Igrzyskach.
Jestem szczęśliwy, ale rzeczywiście, te Igrzyska gdzieś tam we mnie siedzą. Nawet nie chodzi o medal... Startowałem w zmaganiach olimpijskich dwa razy i nigdy sobie z nimi nie poradziłem. Chodzi o sferę mentalną. Zjadła mnie presja. Będę pracował, żeby za rok w Pekinie było zdecydowanie lepiej.
Ile w pana tegorocznych sukcesach jest zasług Piotra Żyły, a ile trenera reprezentacji Michala Doleżala i czym Czech różni się od poprzedniego szkoleniowca biało-czerwonych Stefana Horngachera?
Trudno to procentowo określić. Wiadomo, że jeśli zawodnik jest w słabszej formie, to nawet najlepszy trener świata nie sprawi, że stanie na podium. W tym sezonie na szczęście forma dopisywała. Na pewno wiele zawdzięczam całemu sztabowi. Pasuje mi styl pracy zaproponowany przez Michala. Co do różnic pomiędzy nim a Stefanem, to myślę, że kontynuujemy zapoczątkowany przez Austriaka system treningowy. Podczas ćwiczeń nie ma dyskusji. Pełna dyscyplina, ale poza zajęciami Doleżal nie narzuca nam, co mamy robić, jak się zachowywać. I nie ma czegoś takiego, jak za Stefana, że za byle pierdołę dostawało się potężny „ochrzan”. Ale nie ma co porównywać obu szkoleniowców. Teraz dowodzi Michal i najważniejsze jest, że cały czas idziemy do przodu.
Podobno po powrocie z Oberstdorfu babcia przygotowała panu smakowitą niespodziankę – ulubione pierogi.
Jestem fanem babcinej kuchni. I nie tylko pierogów w różnej postaci, ale również placków ziemniaczanych z grzybami. Mogę się nimi objadać bez końca.
Ale chyba dopiero po zakończeniu zimowych zmagań, bo w czasie startów skoczkowie muszą dbać o linię. Ile pan waży w trakcie sezonu?
W granicach 60. kilogramów. Co ciekawe, nie mam problemów ze zrzucaniem kilogramów. Wiadomo – intensywny trening. Gorzej jest, gdy trzeba nieco przybrać na wadze, bo za nic nie mogę przytyć. W sezonie zwracamy uwagę na to, co jemy. Posiłki muszą być zdrowe. Nie można się opychać, bo potem ciężko byłoby trenować.
Są momenty w życiu skoczka, kiedy stojąc na skoczni, odczuwa się strach?
U mnie nie. Ze skokami jest jak z prowadzeniem samochodu. I w powietrzu, i za kierownicą nie ma miejsca na strach. Działają pewne mechanizmy. Jest koncentracja, by jak najdalej skoczyć, żeby nie popełnić błędów technicznych. A przede wszystkim to skoki sprawiają mi niesamowitą radość. Byłoby nielogiczne, gdybym zajmował się czymś, czego się boję.
O Piotrze Żyle sportowcu napisano dziesiątki artykułów. Niewiele osób wie, jak pan odpoczywa poza skocznią, czy ma pan jakieś hobby?
Mam taką naturę, że muszę non stop być w ruchu. Wczoraj poszedłem w góry, a dziś, kiedy rozmawiamy, jadę na rolkach.
Ma pan 34 lata. Jak długo zamierza pan jeszcze skakać i co dalej, kiedy już zdecyduje się pan odłożyć narty w kąt?
Każdy wiek jest dobry na uprawianie naszej dyscypliny. Wiadomo, z wiekiem przybywa doświadczenia. Wie się więcej niż za młodu. Nie nakreśliłem sobie daty zakończenia kariery. Będę skakał, dopóki będę dawał radę. A co potem? Jeszcze nie wiem. Tak daleko nie sięgam myślami. Stawiam przed sobą krótkoterminowe cele.
Czego życzy się skoczkowi?
Chyba wysokich lotów. Ale ja wolę latać nisko, a daleko.
Zatem – samych dalekich lotów.