Nowelizacja ustawy o odnawialnych źródłach energii wygląda niepozornie (zaledwie dwa punkty), ale dotyczy ogromnego rynku wycenianego na dziesiątki miliardów złotych. Jej podstawowym celem jest ukrócenie dziwacznych praktyk. Giganci branży - głównie fundusze z kapitałem zagranicznym – natychmiast podnieśli larum. I próbują wywrzeć presję na prezydencie, aby zawetował ustawę. Decyzja musi zapaść do 18 sierpnia.
- Konieczne jest uporządkowanie rynku odnawialnych źródeł energii, a przede wszystkim obrotu „zielonymi certyfikatami” – podkreśla w rozmowie z portalem niezalezna.pl Daniel Obajtek, prezes zarządu Energa S.A. - Obecna sytuacja doprowadza do patologii – dodaje.
Na czym polega problem? W ogromnym uproszczeniu zrozumiałym dla laika: sprzedawca energii dla indywidualnego odbiorcy (przysłowiowego Kowalskiego) musi wykazać się posiadaniem odpowiedniej liczby tzw. „zielonych certyfikatów”, które dowodzą, że wspiera OZE. Oczywiście, musi za nie zapłacić wytwórcy „ekologicznej” energii. Takie certyfikaty to swoiste „papiery wartościowe”, bo można nimi handlować, a cena na wolnym rynku uzależniono jest od popytu. Obecnie rynkowa wartość certyfikatów to poniżej 30 złotych (cena się waha).
Tymczasem fundusze z kapitałem zagranicznym (głównie z Niemiec i Hiszpanii), która działają w Polsce i stanowią około 10 procent branży OZE (przede wszystkim są to wielkie „wiatrakowe farmy”), podpisały w czasach rządów Platformy Obywatelskiej długoterminowe kontrakty (m.in. z Energą), które gwarantowały im cenę „zielonych certyfikatów” na poziomie – UWAGA! - 300 złotych. I nie mogła ona być zmieniona bez względu na zapotrzebowanie, czy rynkowe uwarunkowania.
- Nic dziwnego, że walczą, aby pozostało po staremu. Kto bowiem nie chciałby sprzedawać towaru po cenie dziesięciokrotnie wyższej niż jego faktyczna wartość – pyta retorycznie jeden z ekspertów zajmujący się OZE.
Koszty dziwacznej sytuacji ponosili wszyscy – oczywiście, poza wspomnianymi funduszami: mali producenci, bo oni mogą liczyć jedynie na cenę rynkową i byli bez szans w starciu z gigantami; nabywcy, bo płacili znacznie więcej niż się należy i nie mogli nic z tym zrobić; no i Skarb Państwa, czyli my wszyscy.
- Straty Grupy Energa z tego tytułu mogą wynosić nawet około 30 milionów złotych miesięcznie – ocenia jeden z analityków znający rynek zielonych certyfikatów.
I pojawiła się szansa. Grupa posłów PiS wniosła projekt nowelizacji ustawy o OZE, który sprowadzał się do powiązania wartości opłaty zastępczej (za „zielone certyfikaty”) z ich rynkową wartością.
„Zasadniczą zmianą, wprowadzaną w noweli jest rezygnacja ze stałej wartości tzw. opłaty zastępczej, wynoszącej 300,03 zł/MWh i powiązanie jej z rynkowymi cenami certyfikatów. Opłata ma wynosić 125 proc. średniej ceny danych certyfikatów z poprzedniego roku, ale nie więcej niż 300,03 zł/MWh” - podała Polska Agencja Prasowa.
W połowie lipca Sejm poparł regulację, a później potwierdził to Senat. Teraz ustawa czeka na podpis prezydenta Andrzeja Dudy, który ma czas na decyzję do 18 sierpnia.
Od kilku dni trwa jednak ofensywa przeciwników nowelizacji: zainteresowanych funduszy, rozmaitych organizacji związanych z branżą (m.in. Polska Izba Energetyki Odnawialnej i Rozproszonej, Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej), banków, które udzielały ogromnych kredytów pod wspomniane gwarancje, a nawet niektórych mediów. Wszyscy suflują prezydentowi Dudzie to samo: veto. Jak można było się spodziewać – swoje „trzy grosze” dorzucają także politycy opozycji.
Niektóre ich „argumenty” brzmią co najmniej kuriozalnie.
„Dewastacja, zaoranie naturalnej, zielonej, energii odnawialnej przez PiS jest nieprawdopodobne” - grzmiał lider PSL Władysław Kosiniak-Kamysz, a poseł Mieczysław Kasprzak straszy, że rodzime, polskie „firmy już upadają”. Choć ustawa jeszcze... nie weszła w życie.
- Taka narracja jest nieprawdziwa, bo ustawa ma na celu przede wszystkim urealnienie poziomu opłaty zastępczej, bo obecna nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, jest „sztucznie” regulowana – podkreśla prezes Energa S.A.
Znawcy tematów kategorycznie odrzucają również zarzutu w stylu „nowelizacja zabija rynek OZE”. Jest wręcz przeciwnie. Po pierwsze dotyczy ona bardzo wąskiego grona firm, a po drugie właśnie ma pomóc małym przedsiębiorstwom, które dzisiaj nie mogą rywalizować z konkurencją nawet w tym względzie, bo one nie mają podpisanych umów długoterminowych. Fundusze zagraniczne otrzymują 300 złotych, a polskie za to samo niespełna 30 zł!
- Nowelizacja wyrównuje warunki gry – mówi stanowczo Daniel Obajtek.
Eksperci, z którymi rozmawialiśmy krótko też oceniają zarzut, że przez zmiany mogą wzrosnąć rachunki za energię: „bzdura kompletna”. Nie pozwoliłby na to chociażby Urząd Regulacji Energii.
- Na pewno nowelizacja nie wpłynie negatywnie na cenę energii, a może nawet ją obniżyć. Zaoszczędzone środki, liczone w setkach milionów złotych, mogą bowiem zostać zainwestowane i w perspektywie lat przynieść korzyści dla indywidualnego odbiorcy – wyjaśnia jeden z naszych rozmówców.
I jeszcze jedno spostrzeżenie – gdy tylko w mediach pojawiła się informacja o projekcie nowelizacji ustawy o OZE, wartość „zielonych certyfikatów” poszła w górę. Czyli kolejny mit o „perspektywie bankructw” po uwolnieniu cen został obalony. Już nie przez ekspertów, a najlepszego recenzenta - rynek!
Oby prezydent Duda wziął pod uwagę te argumenty przy podejmowaniu decyzji, bo presja lobby wspierającego zagraniczny kapitał, aby zawetował ustawę, jest ogromna.