Sprawdź gdzie kupisz Gazetę Polską oraz Gazetę Polską Codziennie Lista miejsc »

Ukraińska pracownica straciła rękę w maglu. Dziś ruszył proces jej pracodawców

Pochodząca z Ukrainy Alona Romanenko w trakcie pracy w pralni w podpoznańskim Luboniu uległa wypadkowi. Magiel, przy którym pracowała wciągnął jej rękę, lekarze zdecydowali o amputacji. Dzisiaj w Poznaniu ruszył proces pracodawcy kobiety.

zdjęcie ilustracyjne
zdjęcie ilustracyjne
pixabay.com/CC0/Ptschinz

Pochodząca z Ukrainy, 30-letnia obecnie, Alona Romanenko (zgodziła się na podawanie pełnych danych) po raz pierwszy przyjechała do Polski w lipcu 2017 roku. Pracowała wówczas dwa miesiące jako kelnerka. Wróciła 11 listopada – już z myślą, by w Polsce zostać na dłużej, rozpocząć tu nowe życie. Zaczęła wraz mężem szukać pracy. Po niedługim czasie natrafili na ogłoszenie pralni w podpoznańskim Luboniu; firma szukała pracowników. Alona rozpoczęła tam pracę 23 listopada. W połowie grudnia 2017 roku doszło do tragicznego wypadku. Magiel, przy którym pracowała kobieta, w pewnym momencie wciągnął jej rękę. Dopiero po ok. 40 minutach rękę udało się wyciągnąć z maszyny, ale lekarze nie byli w stanie już jej uratować; zdecydowali o amputacji.

Zajmująca się sprawą poznańska prokuratura zdecydowała o przedstawieniu zarzutów pracodawcy kobiety. Roberta S. oskarżono o narażenie pracownicy na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, a także o spowodowanie u kobiety trwałego kalectwa.

Prokuratura wskazała ponadto, że oskarżony zatrudniając kobietę nie dopełnił nałożonych na niego obowiązków i "dopuścił pokrzywdzoną do pracy bez wymaganego zezwolenia o pracę, bez szkolenia z dziedziny bezpieczeństwa i higieny pracy oraz bez instrukcji stanowiskowej (…), bez wymaganego orzeczenia lekarskiego, stwierdzającego brak przeciwskazań do wykonywanej pracy".

Dzisiaj przed poznańskim sądem rozpoczął się proces w tej sprawie. Oskarżony nie przyznał się do winy i odmówił składania wyjaśnień.

We wcześniejszych wyjaśnieniach, odczytanych przez sąd, wskazał, że jego zdaniem "pani Alona mówiła i rozumiała po polsku".

- Widziałem ją przy pracy, wiedziała jak obsługiwać tę maszynę. Według mnie był to po prostu nieszczęśliwy wypadek (…) Uważam, że ta praca jest na tyle prosta, że jak ktoś chce pracować, to się tego nauczy

 – zaznaczył.

Odpowiadając na pytania swojego obrońcy, Robert S. wskazał, że "w dniu zdarzenia maszyna, tzn. magiel, była sprawna. Ta maszyna jest w ogólnej sprzedaży, nie była wykonana na specjalne zlecenie. Była złożona zgodnie z zaleceniami producenta (…) Nigdy nie było potrzeby by zamontować osłony, producent tego nie wymaga" – mówił.

Jak dodał, "maszyna zatrzymała się sama w momencie, gdy ktoś włożył rękę. Wcześniej nigdy nikt z pracowników nie podchodził do tej maszyny i nie wyciągał pościeli w taki sposób, jak zrobiła to pokrzywdzona. Maszyna była serwisowana zgodnie z zaleceniami, jak były jakieś naprawy, to była naprawiana. Nigdy nikt nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń czy uwag co do zamontowania osłon. Nie posiadam wiedzy, jak doszło do tego wypadku, nie było mnie tam. Dopiero po wypadku dowiedziałem się, że ręka musiała zostać wciągnięta na ok. 10-15 cm. Prędkość wału była duża, wynosiła 40 metrów na minutę".

Alona Romanenko zeznając dzisiaj przed sądem mówiła o warunkach, w jakich pracowała. Jak podkreśliła, "wtedy nie znałam polskiego, trochę rozumiałam, ale nie wszystko i nie potrafiłam mówić po polsku".

"Znaleźliśmy pracę w pralni w Luboniu. Mąż zadzwonił i powiedzieli mu, że mamy przyjechać. To było 22 listopada 2017 roku. Przyjechaliśmy i zapytali nas o to, ile mogę pracować. Powiedziałam, że mam wizę na pół roku. Kadrowa zapytała, czy następnego mogę przyjść do pracy. Ja zapytałam, czy nie jest przeszkodą, że nie znam języka polskiego, powiedziała, że to nie jest problem, bo w zakładzie pracują inni Ukraińcy.(…) Potem poszłyśmy zobaczyć pralnię. Kadrowa powiedziała, że następnego dnia mam przyjść do pracy. Zapytałam ile godzin będę pracować. Odpowiedziała, że albo od 6. do 18., albo od 10. do 22. Polacy pracowali od 6 do 14. Po 8 godzin"

– mówiła.

Jak dodała, "pierwszego dnia pracy, 23 listopada, była pani brygadzistka. Była też pani Irena i pani Eda przy stanowisku, przy którym ja miałam pracować. Pokazano jak trzeba podwieszać pościel; prześcieradła i poszewki. Starałam się, ale było bardzo ciężko. Ja byłam na stanowisku po środku. Z tyłu stały kontenery, z których wyciągano pościel. W połowie dnia pani Irena zaczęła krzyczeć, bo nie tak zawiesiłam pościel".

"Pani Irena powiedziała żeby uważnie patrzeć, żeby nie było 'zająca' lub 'bomby'. Bomba była wtedy, kiedy w poszwie była np. inna poszewka. A zając – kiedy pojawił się węzeł na prześcieradle. Pewnego dnia 'bomba' pojawiła się w pościeli i pani Irena zaczęła na mnie krzyczeć: ślepa jesteś, łap to – przebiegłam na drugą strony tej maszyny ale już przeszło to, nie zdążyłam złapać. Między wałami był otwór, pani Irena zajrzała do środka i miałam wrażenie, że mam wsadzić tam rękę i to wyjąć. (…) Pani Irena mówiła cały czas, że za wolno i za mało pracuję, że jak będę tak pracować, to mnie wyrzucą"

– tłumaczyła kobieta.

Opowiadając o dniu wypadku kobieta płakała.

"Pracowałam wtedy dopiero od 15 minut. Przy stanowisku byłam wtedy z dziewczyną zatrudnioną od ok. 7 dni. Kiedy podwieszałyśmy pościel, zobaczyłam 'zająca', więc pobiegłam na drugą stronę i lewą ręką chciałam ściągnąć pościel z góry. Nie wiem czy ręka wciągnęła się razem z poszwą do w tych wałków, nie mogłam jej wyjąć. Krzyczałam głośno, to był straszny ból. Kiedy rękę wciągnęło powyżej nadgarstka wtedy podbiegła ta dziewczyna, która była w firmie od kilku dni. Widziała to wszystko, zobaczyła i wyszła, nie wiem dokąd. Wciągnęło mi rękę wyżej i dopiero wtedy maszyna stanęła – nie wiem, czy sama czy ktoś ją wyłączył"

– mówiła.

Jak dodała, po wypadku nie straciła przytomności. Zeznała, że kiedy zaczęła krzyczeć, zbiegli się pracownicy. Jeden z nich wszedł na maszynę, zdjął pasek i zawiązał jej rękę żeby zatamować krew.

"Jak przyjechali strażacy, chcieli rozciąć maszynę, ale jeden z pracowników zabronił im. Zapytali, w jaki sposób mamy ratować życie człowieka?"

– zaznaczyła kobieta.

"Nie wiem, jak wyciągnęli mi rękę. Kazali odwrócić głowę. Jak trafiłam do szpitala lekarz powiedział, że amputacja na pewno będzie. Dzień po amputacji odwiedziła mnie Ukrainka, z którą pracowałam. Powiedziała, żebyśmy nie szukali adwokata i nie podawali sprawy do sądu, bo szef ma kontakty i dużo pieniędzy i kupi wszystkich. (…) Potem przyjechali inni pracownicy i kadrowa z panem Robertem (oskarżonym). Zmuszali mnie żebym podpisywała jakieś papiery, ale powiedziałam, że bez męża i adwokata nie będę nic podpisywać. Pani powiedziała, że muszę podpisać dokumenty, bo w przeciwnym razie ona napisze, że odmówiłam. Nie podpisałam. Pan Robert wyszedł, wtedy kiedy powiedziałem, że niczego nie podpiszę"

– mówiła w sądzie Alona.

Kobieta podkreśliła, że przez pierwsze dni po powrocie ze szpitala do domu nie wstawała z łóżka; przez ok. 2 miesiące przychodziła do niej pielęgniarka.

Kobieta mówiła w sądzie mediom, że ma żal do pracodawcy. Jak zaznaczyła, "ani razu nie zainteresował się moim zdrowiem, nie zapytał, czy jakoś pomóc". Kobieta podkreśliła, że ma duże problemy z codziennym funkcjonowaniem; nie jest w stanie sama się ubrać, uczesać, ugotować. "Chciałabym chociaż mieć pieniądze na protezę, żeby choć trochę normalniej żyć" – podkreśliła. Dodała, że bardzo chciałaby jeszcze zostać matką i być w stanie opiekować się swoim dzieckiem.

 



Źródło: PAP, niezalezna.pl

#praca #magiel #pralnia

redakcja