Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

Smoleńskie imprezy z FSB. Jak Moskwa w 2010 okręciła sobie wokół palca polskie służby

W kwietniu 2010 r. żołnierze Żandarmerii Wojskowej dwukrotnie przylatywali do Rosji, by zbierać dowody ws. tragedii. W obu przypadkach ich działania ograniczyły się do zakrapianych imprez oraz sauny w hotelu użyczonym przez funkcjonariuszy FSB. Równie skandalicznych zajść, świadczących o całkowitej demoralizacji polskich służb i podporządkowaniu ich Rosji, było znacznie więcej. Przypominamy materiały, do których w ubiegłym roku dotarła „Gazeta Polska”.

RIA Novosti archive, image #846846 / Andrey Stenin / CC-BY-SA 3.0 [CC BY-SA 3.0 (https://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0)]

Służby i aparat państwowy nadzorowany przez Donalda Tuska były całkowicie niekompetentne i wykazały się rażącym serwilizmem wobec Moskwy - wynika z materiałów i notatek jednej ze służb specjalnych. Treść tych dokumentów poznała „GP”.

Sauna i integracja z Rosjanami

To były pierwsze dni po katastrofie, kluczowe dla jej wyjaśnienia. Na miejscu tragedii w Smoleńsku wciąż znajdowały się części samolotu i liczne dowody, które dziś wydają się bezpowrotnie stracone. M.in. między 14 a 19 kwietnia 2010 r. zebrane szczątki Tu-154M transportowano na płytę lotniska Siewiernyj, gdzie ułożono je na wolnym powietrzu, by pracę nad nimi mogła podjąć Komisja Techniczna MAK.

Właśnie w tym okresie do Rosji przybył polski zespół, w którego skład wchodzili żołnierze Żandarmerii Wojskowej oraz prokuratorzy. Szefem MON, któremu podlega Żandarmeria, był wówczas Bogdan Klich, będący jednocześnie członkiem „międzyresortowego zespołu do spraw koordynacji działań podejmowanych w związku z tragicznym wypadkiem lotniczym pod Smoleńskiem”, powołanego 11 kwietnia 2010 r. przez ówczesnego premiera Donalda Tuska.

Polska delegacja miała jeden cel: zebranie dowodów na miejscu katastrofy. Ale już zaraz po przylocie żandarmów i śledczych Rosjanie zajęli się gośćmi, zaczynając od przedstawienia swojego - jak stwierdzili - bogatego doświadczenia w wyjaśnianiu różnego typu katastrof. Przekaz był jasny: nie musicie, a nawet nie powinniście nic robić; my dostarczymy wam wszystkie informacje i materiały.

Presja Rosjan okazała się skuteczna. Jak wynika z materiałów służb specjalnych, przedstawiciele Żandarmerii Wojskowej zaakceptowali warunki Rosjan i zrezygnowali z prowadzenia własnych czynności, zdając się na ekspertów Moskwy. W efekcie „zgromadzone” materiały, które trafiły potem do Warszawy, zostały niemal w całości dostarczone przez stronę rosyjską.

Jeszcze raz przypomnijmy: były to pierwsze dni po katastrofie smoleńskiej, gdy każdy dowód, każda informacja były na wagę złota. 16 kwietnia 2010 r. żandarmi mieli wracać do Polski., ale okazało się, że wystąpił niespodziewany problem z samolotem. Z tego zadziwiającego przypadku skorzystali Rosjanie - a dokładniej funkcjonariusze FSB (Federalnej Służby Bezpieczeństwa) - oferując przedstawicielom Żandarmerii Wojskowej gościnę w zaproponowanym hotelu, wraz z sauną i kolacją. Żołnierze, pozbawieni osłony kontrwywiadowczej, skorzystali z tej propozycji. Biesiadowanie odbywało się, gdy wciąż identyfikowano ciała ofiar katastrofy.

Ale FSB zadbała też na wszelki wypadek o dowody zebrane przez żołnierzy. Żandarmi zostawili je... na lotnisku w Briańsku, całkowicie bez nadzoru, w specjalnej „komórce”, którą użyczyli Rosjanie.

Do drugiego pobytu wysłanników Żandarmerii Wojskowej w Rosji doszło zaledwie parę dni później. Żołnierze przylecieli 21 kwietnia, a opuścili terytorium Federacji Rosyjskiej 24 kwietnia. I znów zamiast zbierać dowody, swoją aktywność skupili na brataniu się z Rosjanami - tym razem nie tylko z FSB, lecz także przedstawicielami Komitetu Śledczego przy Prokuraturze Generalnej FR. Żołnierze wymienili się z Rosjanami danymi teleadresowymi, a także wzięli udział w zorganizowanej przez nich imprezie „integracyjnej”. Atmosfera była tak kordialna, że podczas przyjęcia mówiono nawet o rewizycie rosyjskich kompanów od kieliszka w Polsce. Nie trzeba dodawać, że i wówczas strona polska zadowoliła się tym, co dostarczyli jej Rosjanie - oczywiście w uznaniu ich doświadczenia i serdeczności.

O czym rozmawiano z FSB

Jednocześnie przebywający na terenie Rosji eksperci rządowi pozbawieni byli całkowicie ochrony polskich służb specjalnych. Jak ustaliła „GP”, teoretycznie jedna ze służb takim zadaniem się zajmowała, w rzeczywistości jednak jej aktywność ukierunkowana była na zupełnie coś innego. Ochrona członków polskiej komisji była wyłącznie - jak wynika z materiału, do którego dotarliśmy - pretekstem do rozpoczęcia oficjalnej współpracy z FSB. 

Do pierwszego spotkania ludzi odpowiedzialnych za osłonę smoleńskich ekspertów z Federalną Służbą Bezpieczeństwa doszło w czerwcu 2010 r. W czasie kilku następnych dni spotkanie powtórzono dwukrotnie. Niestety na rozmowach tych skorzystały jedynie służby rosyjskie. Temat katastrofy smoleńskiej nie pojawił się bowiem podczas tych trzech spotkań ani razu (!), poruszano za to kwestie, o których chiała mówić FSB. Rosjanie wydobywali m.in. informacje o dekonspiracji oficerów GRU oraz proponowali podjęcie współpracy w przeciwdziałaniu przestępczości zorganizowanej i terroryzmowi. Mówiono też o kontrakcie na części zamienne do samolotów MiG użytkowanych przez polskie wojsko.

Kolejne spotkania odbyły się w lipcu i październiku 2010 r. Podczas jednego z nich funkcjonariusze polskiej służby specjalnej wprost opowiedzieli swoim rosyjskim kolegom, jakie zadania przed nimi postawiono w związku z osłoną członków komisji smoleńskiej i śledczych. Wiadomo, że Rosjanie na tę szczerość zareagowali „ze zrozumieniem”, ale do tematu Smoleńska już nie wracano. Rozmawiano za to o „aktywności terrorystycznej” rosyjskich Czeczenów oraz o kontrakcie na śmigłowce Mi-17 (bezprzetargową umowę z Rosjanami na dostawę tego sprzętu podpisano 28 września 2010 r., kilka godzin po zerwaniu wcześniejszego kontraktu z Metalexportem-S).

Kwestię Smoleńska omawiano tylko raz - na spotkaniu w grudniu 2010 r. Polscy funkcjonariusze nie próbowali jednak uzyskać żadnych dowodów ani naciskać na stronę rosyjską w sprawie nieprzekazanej przez Moskwę dokumentacji. O katastrofie wspomniano tylko w kontekście mającego ukazać się w styczniu 2011 r. raportu MAK.

Te informacje szokują, ale nie powinny budzić zdziwienia, bo raporty owej służby ze Smoleńska już od połowy kwietnia 2010 r. wyglądają tak, jak gdyby tworzone były pod politycznym naciskiem. Np. w opracowaniu przesłanym 18 kwietnia 2010 r. przestrzegano, że „w razie uznania rosyjskiej winy dojdzie do politycznej katastrofy o międzynarodowych reperkusjach”, włącznie z konfliktem z Rosją. Zdaniem funkcjonariusza, który stworzył dokument, „uznanie rosyjskiej winy” groziłoby też „podjęciem przez opozycję ataku na rząd Donalda Tuska”. Innymi słowy: polskie służby zgodziły się na tuszowanie prawdziwych przyczyn śmierci prezydenckiej delegacji, tłumacząc to troską o pogorszenie stosunków z Rosją i strachem przed działaniami opozycji wobec rządu.

Jeszcze bardziej porażający jest dokument tej samej formacji sporządzony następnego dnia, tym razem już w centrali w Warszawie, i rozesłany do wszystkich struktur tej instytucji. Informuje się w nim m.in., że zgłosił się rosyjski pilot wojskowy, twierdzący, że katastrofa to wina Rosjan (świadka potraktowano jako prowokatora, chcącego zaszkodzić rosyjsko-polskiemu pojednaniu). Następnie pada wymowne zdanie: „zakazuje się przekazywania [do Polski - przyp. „GP”] jakichkolwiek informacji na temat przyczyn katastrofy”. Według naszych informacji na dokumencie z 19 kwietnia 2010 r. widnieje parafka szefa tej służby.

Klich zakazuje... fotografowania lotniska

W tym samym czasie Władimir Putin i jego koledzy z Kremla mogli też liczyć na innego gościa z Warszawy: Edmunda Klicha. Jak pamiętamy - zaraz po katastrofie Smoleńsku został on akredytowanym przedstawicielem Polski przy wojskowo-cywilnej komisji rosyjskiej badającej przyczyny katastrofy. I od początku - według wielu świadków - był bezwolnym narzędziem w rękach Rosjan.

Z opracowania jednej z polskich służb specjalnych jasno wynika, że Klich od początku założył winę polskich pilotów i utrudniał pracę ekspertów komisji Millera oraz prokuratorów - choć, jak wiadomo, nie wykonywali oni szczególnie niewygodnych dla Rosjan czynności. Szczególnie karygodnym posunięciem miało być skłonienie podległych Klichowi członków polskiej delegacji do podpisania zobowiązań o zachowaniu w tajemnicy wszelkich zastrzeżeń wobec Rosji, m.in. stwierdzonych w Smoleńsku nieprawidłowości w infrastrukturze lotniskowej. Jak wynika z materiału służb, który widzieliśmy, gdy Edmund Klich dowiedział się, że  niektórzy jego podwładni wykonali zdjęcia lotniska, nakazał im ich usunięcie. A kiedy członkowie komisji Millera zaproponowali, by przesiać ziemię z miejsca katastrofy,  kategorycznie się sprzeciwił. Ostatecznie do tych czynności nie doszło. - To absolutna nieprawda. Nikomu nie zakazywałem wykonywania zdjęć lotniska czy przesiewania ziemi. Jeśli chodzi o zobowiązania do zachowania tajemnicy, to ja nie zobowiązywałem, to Grochowski [płk Mirosław Grochowski, zastępca przewodniczącego komisji Millera] - stwierdził Klich w rozmowie z „GP”. 

Kilka minut później były akredytowany oddzwonił do nas i dodał:

Jeszcze chciałem jedną rzecz sprecyzować. Zabroniłem robić zdjęć, ale to w sytuacji, gdy niektórzy zaczęli np. fotografować toalety i naśmiewać się, że taki syf jest u Ruskich. Więc ja powiedziałem: „Panowie, te koszary są dawno nieużytkowane, więc nie można robić takich rzeczy. My tu jesteśmy gośćmi i nie możemy obrażać Rosjan”. Aha, no i zakazałem też fotografować obiektów, które mogą być związane z obronnością. Wie pan, nie chciałem, żeby ktoś robił zdjęcia obiektów wojskowych, żeby nie było tego typu problemu jak jakieś szpiegostwo czy coś.

To tłumaczenie o tyle kuriozalne, że całe lotnisko Smoleńsk-Siewiernyj jest obiektem wojskowym.

„GP” ustaliła, że polskie służby specjalne rozmawiały z niektórymi członkami polskiej delegacji i wszyscy oni skarżyli się, że Edmund Klich działa na rzecz Rosji i MAK. W notatkach służb znalazła się nawet w sierpniu 2010 r. informacja, że „polscy prokuratorzy wojskowi planowali postawić mu zarzut utrudniania śledztwa i zastosować wobec niego środek zatrzymania”. Doszło do tego, że 13 czerwca 2010 r. do Moskwy przyleciał - aby zająć się Klichem - psychiatra ze szpitala wojskowego z Bydgoszczy, dr płk Jan Wilk. - Potwierdzam: była taka sytuacja. Oficjalnie dr Wilk przyjechał, żeby złagodzić napięcia w mojej grupie, ale potem okazało się, że w innym celu - skomentował ten fakt w rozmowie z „GP” płk Klich. Gdy dopytaliśmy: w jakim, odpowiedział wprost: - Chciał mnie wysłać do psychiatry. 

Podkreślmy: to właśnie Klich już 11 kwietnia 2010 r. stwierdził, że badanie katastrofy smoleńskiej powinno być prowadzone zgodnie z załącznikiem 13. do konwencji chicagowskiej - co w istocie odebrało możliwość Polsce przeprowadzenie własnego, niezależnego dochodzenia. I on jako jedyny posiadał akredytację do działania bezpośrednio przy komisji rosyjskiej.

 



Źródło: Gazeta Polska

Grzegorz Wierzchołowski