Mój rozmówca współpracujący z niemiecką dyplomacją – pragnący zachować anonimowość – twierdzi wprost, że gdy negocjacje prowadzone przez posła PiS Arkadiusza Mularczyka weszły w 2023 r. w decydującą fazę, strona niemiecka była zasadniczo gotowa zacząć Polsce płacić. Postawiono jednak jeden warunek, i to całkiem otwarcie: PiS musi wygrać następne wybory. Wynika z tego, że Berlin z góry zakładał twarde warunki formułowane przez rząd Prawa i Sprawiedliwości oraz bardziej zachowawcze podejście ewentualnej koalicji pod przewodnictwem Platformy Obywatelskiej.
Na tym etapie celowo nie padały konkretne kwoty, co pozwalało utrzymać rozmowy w formule elastycznej i uniknąć politycznego „zabetonowania” liczb, zanim wypracuje się architekturę wypłat i instrumenty prawne. Tak wyglądała sytuacja dwa lata temu, gdy okno możliwości – choć wąskie – pozostawało uchylone.
Rzekoma oferta z 2024 r. i jej los
Rząd Olafa Scholza zdawał sobie sprawę, że temat prędzej czy później będzie musiał zostać domknięty dyplomatycznie. Według moich źródeł w styczniu 2024 r. na stole pojawił się pakiet o wartości około 6 mld euro. To kwota skromna w zestawieniu z blisko 1,3 bln euro strat wojennych, o których zawiadamiał raport ekspertów zespołu Arkadiusza Mularczyka, ale jednak dająca punkt wyjścia do dalszych ustaleń. Konstrukcja pakietu była mieszana: przewidywano przekazanie Polsce dwóch lub więcej okrętów podwodnych, dofinansowanie odbudowy Pałacu Saskiego oraz świadczenia dla ostatnich żyjących ofiar i świadków okupacji. Po lipcowej wizycie Olafa Scholza w Warszawie w 2024 r. Witold Jurasz – były dyplomata i publicysta Onetu znany z krytyki dyplomacji epoki PiS – postawił tezę, że Donald Tusk nie przyjął propozycji, uznając ją za zbyt skromną. Z polskiego MSZ rzeczywiście w pewnym momencie popłynął sygnał, że oferta nie zaspokaja minimalnych oczekiwań strony polskiej, lecz nie pojawiła się równocześnie żadna spójna, szczegółowa kontrpropozycja – a to w dyplomacji standard, który pozwala podtrzymać rozmowy i pomału przesuwać granice.
Największym problemem okazała się późniejsza bierność Warszawy. Premier Donald Tusk i minister Radosław Sikorski przyjęli zasadę, która brzmi w skrócie: „nie będziemy się prosić”, i czekali na kolejną ofertę z Berlina. Taka taktyka, nazwijmy ją „antydyplomacją”, musiała skończyć się tak, jak się skończyła: negocjacje zamarły, a Niemcy zaczęli po cichu wycofywać elementy wstępnych ustaleń. W rezultacie nie zostało z nich nic, a po niemieckiej stronie ugruntowało się przeświadczenie, że dopóki rządzi obecna ekipa w Warszawie, temat nie wymaga pilnych ruchów. Kraj, który nie generuje presji, nie buduje dźwigni i nie prowadzi konsekwentnego dialogu wariantowego, w naturalny sposób traci wpływ na przebieg spraw, nawet jeśli jego argumenty historyczne i moralne są silne.
Była presja, ale się skończyła po zmianie władzy
Za czasów PiS presja w sprawie reparacji była nieporównanie większa i miała charakter systemowy. Warszawa łączyła temat odszkodowań z agendą bezpieczeństwa i współpracy strategicznej, aktywizowała sojuszników w USA, pracowała z wpływowymi środowiskami żydowskimi w Ameryce i zasilała front anglosaski publikacjami po angielsku oraz ekspertyzami prawnymi. Tego rodzaju działania tworzyły dźwignię, której Berlin nie mógł zignorować, bo koszt politycznego zlekceważenia polskich postulatów rósł nie tylko w Europie, ale i po drugiej stronie Atlantyku. Różnica między tamtym podejściem a obecnym opiera się więc nie tyle na poziomie retoryki, ile na konsekwencji operacyjnej: presja była codzienną praktyką, a nie serią konferencji prasowych.
Niemiecka dyplomacja i służby rozumieją, że teoretycznie – w ramach nerwowych ruchów ratunkowych – także rząd Tuska mógłby „odgrzać” temat reparacji, gdyby stanął pod ścianą w krajowej polityce. Sygnały ostrzegawcze już się pojawiają. Coraz częściej w niemieckiej przestrzeni publicznej akcentowany jest wątek rzekomej „polskiej współodpowiedzialności” za zagładę ludności żydowskiej, co w praktyce służy rozmywaniu odpowiedzialności niemieckiej i neutralizowaniu polskich postulatów. W Polsce te narracje znajdują życzliwy odbiór w środowiskach krytycznych wobec tradycyjnej polityki pamięci, co skutkuje sporami o instytucje, kierunki badań i język opisu okupacji.
Peter Oliver Loew z niemieckiego Instytutu Spraw Polskich w Darmstadt oraz polski korespondent „FAZ” Stefan Locke zaczęli niedawno pisać i mówić o rzekomej polskiej współwinie. Sprawę podjęły też związane z Niemcami środowiska w Polsce. Równolegle polski Instytut Pileckiego – który zajmuje się m.in. naszą kulturą pamięci w Niemczech – został szybko unieszkodliwiony przez Krzysztofa Ruchniewicza, wieloletniego niemieckiego grantobiorcę, o którym polska prasa pisze wprost jako o osobie o podejrzanych powiązaniach, które powinna zbadać ABW.
Realistyczna ścieżka nacisku
Jeżeli Warszawa chce wrócić do gry na serio – po ewentualnej zmianie rządu – musi prowadzić bardzo aktywną politykę, dopracowaną prawnie i osadzoną w szerszym ekosystemie sojuszniczym. Nie wystarczy czekać na ruch Berlina – należy formułować spójne pakiety, w których wątki pamięci, odszkodowań i bieżących interesów bezpieczeństwa są splecione w sposób dla Niemiec czytelny i politycznie kosztowny do odrzucenia.
W praktyce oznacza to łączenie rozmów o reparacjach z projektami obronnymi i przemysłowymi, zacieśnianie współpracy transatlantyckiej, budowanie regionalnych koalicji państw o pokrewnych doświadczeniach okupacyjnych (Grecja, Namibia itp.), a także inwestowanie w anglojęzyczną infrastrukturę ekspercką – od publikacji i seminariów kongresowych po działania prawnicze. Co do tych ostatnich – kluczowa jest zwłaszcza aktualizacja ekspertyz dotyczących skutków deklaracji z 1953 r., statusu powojennej architektury prawnej i praktyk odszkodowawczych RFN po 1990 r. Twarde instrumenty prawne i fakty historyczne muszą iść ręka w rękę, bo bez udokumentowanych mikrohistorii – nazwisk, miejsc, dat, materiałów źródłowych – nawet moralnie oczywiste racje rozmywają się w sporze narracji. Ważnymi elementami tej układanki są także współpraca z diasporą i konsekwentna obecność w mediach anglosaskich, gdzie rozstrzyga się część sporów o pamięć i legitymizację.
Dopóki rząd Tuska nie porzuci strategii bierności i nie przejdzie od „antydyplomacji” do realnych negocjacji, temat będzie jednak obumierał, a Berlin nie poczuje żadnego przymusu, by go otwierać. Ośrodek prezydencki sam nie udźwignie sprawy z taką łatwością, z jaką umiał przekuć w sukces katastrofalną politykę transatlantycką rządu. Nie zapominajmy, że po drugiej stronie ma państwo, które od dekad perfekcyjnie gra pamięcią i prawem.
Nawet jeśli obecna koalicja straci władzę, to kolejny rząd – o ile zechce ruszyć z reparacjami – musi być przygotowany na prawdziwą wojnę narracyjną i dyplomatyczną. Trzeba będzie odpowiedzieć na próby przedstawiania Polaków jako „popleczników Hitlera” nie oburzeniem, lecz warsztatem: źródłowo udokumentowanymi faktami, długofalową pracą na Zachodzie i konsekwencją w formułowaniu oraz egzekwowaniu własnych propozycji. Jeśli zrobimy to z planem i przy wsparciu Waszyngtonu, Niemcy w końcu zmiękną – nie dlatego, że zmienią zdanie, ale dlatego, że zmienią rachunek kosztów.
Serdecznie polecamy weekendowe wydanie #GPC wraz z dodatkiem Niecodzienna Gazeta Polska oraz programem tv na cały tydzień.
— GP Codziennie (@GPCodziennie) September 5, 2025
Więcej na https://t.co/1HYRtWiDJA oraz w wygodnej e-prenumeracie na 📲https://t.co/5oUNtNfQBb pic.twitter.com/aqTTYcoldB