Sprawa wraca w związku z procesem karnym, w którym jutro ma zapaść wyrok. Tomasz Grodzki oskarżył Tomasza Sakiewicza o zniesławienie po tym, jak redaktor nazwał go „zwykłym łapówkarzem”. Pani Marta, która zgłosiła się do Telewizji Republika, postanowiła opowiedzieć swoją historię właśnie teraz, by wesprzeć dziennikarza.
Pani Marta zdecydowała się mówić i przedstawić dokumentację medyczną, bo - jak twierdzi - prof. Tomasz Grodzki unika odpowiedzialności za to, co robił, i ściga dziennikarzy, którzy piszą na temat tego, co działo się w jego szpitalu.
Dramat ojca i początki gehenny
Historia rodziny pani Marty sięga 1996 roku, kiedy u jej ojca zdiagnozowano raka mózgu. Mężczyzna przeszedł pierwszą operację w szpitalu przy ul. Unii Lubelskiej w Szczecinie. Jak wspomina córka, nikt wówczas nawet nie wspominał o dodatkowych opłatach. „Wzywano nas tam nawet o północy na konsultacje, ale nie pamiętam, aby była jakakolwiek mowa o pieniądzach czy łapówce” – mówi pani Marta.
Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy pod koniec lutego następnego roku badanie USG wykazało, że nowotwór mózgu może być przerzutem z płuc.
Choć, jak twierdzi kobieta, badanie tego nie potwierdziło, rodzinie zalecono przeniesienie pacjenta do szpitala w Zdunowie.
Kluczową rolę odgrywał tam ówczesny ordynator, Tomasz Grodzki. W notatniku matki pani Marty z 1997 roku widnieje krótki, ale wymowny zapis: „Skierowanie do Zdunowa. Tylko Grodzki może to orzec”.
„Telefon o cegiełkę”
W Zdunowie rodzina czekała na decyzję o operacji. Jak relacjonuje pani Marta, informację o tym, że jej tata będzie operowany, otrzymali po dziewięciu dniach jego pobytu. Ale radość nie trwała długo. „Dwa dni później ktoś zadzwonił do mamy z informacją, że trzeba zapłacić cegiełkę za operację taty” – wspomina kobieta.
W kalendarzu jej mamy pojawiła się notatka z 14 marca 1997 r.: „Byłam o 11.00 u ordynatora. Telefon o cegiełkę”.
Pani Marta była świadkiem upokorzenia swojej matki, która, wbrew wyznawanym przez całe życie zasadom, zdecydowała się zapłacić.
„Byłam przy tym, jak matka weszła do gabinetu ordynatora i dała mu te pieniądze. Mama kazała mi poczekać na zewnątrz, nie chciała mnie zabrać ze sobą. Zawsze uczyła nas, że łapówek dawać nie wolno. Ale ta sytuacja zmieniła wszystko. Chciała ratować tatę i mimo tego, że ta sytuacja ją bardzo upokorzyła, zdecydowała się zapłacić”
– opowiada.
Wspomina też, w jakim stanie była jej mama po wyjściu z gabinetu:
Pamiętam, że jak wyszła od ordynatora, to powiedziała „dałam łapówkę”. Widziałam, że czuje się jak zbity pies. I nawet powiedziała coś takiego: „cwaniaczek podszedł mnie””.
Kolejny ślad tej sytuacji znajduje się w notatniku matki pani Marty. Pod datą 24 marca 1997 roku zanotowała: „Perypetie 220 złotych plus czekolady....”
Niepotrzebna operacja?
Mimo zapłaty dramat rodziny trwał. Ojciec pani Marty zmarł miesiąc po operacji. Zdaniem córki, zabieg nie był konieczny i w niczym nie pomógł.
„Mama nie mogła się z tym pogodzić, zwłaszcza że naszym zdaniem ta operacja nie była zupełnie potrzebna. Tata już umierał, ten zabieg niczego nie zmieniał”
– uważa pani Marta. Dodaje, że ból jej matki potęgowały słowa lekarza prowadzącego, który miał ją namawiać na operację, zadając pytanie: „a nie chce pani wiedzieć, gdzie jest ten rak?”.
Pani Marta, obarczona traumą tamtych wydarzeń, przez lata nie była w stanie wracać do sprawy. Dziś, jak sama deklaruje, jest gotowa zeznawać w sądzie.