Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

Nagrodzony artykuł Olgi Doleśniak-Harczuk: Chodź, pokażę Ci największy burdel Europy

400, 500 tysięcy, a może nawet milion. Nie wiadomo, ile kobiet w Niemczech trudni się prostytucją. W niewiedzy żyją urzędnicy i ministerstwa. Przyjmuje się jednak, że nawet 90 proc. kobiet w sex-biznesie to cudzoziemki, głównie z Europy Wschodniej - pisze Olga Doleśniak-Harczuk w artykule "Chodź, pokażę Ci największy burdel Europy", który ukazał się na łamach miesięcznika "Nowe Państwo" 11/2019, za który autorka otrzymała Nagrodę im. Stefana Żeromskiego za publikacje o tematyce społecznej.

zdjęcie ilustracyjne,
zdjęcie ilustracyjne,
pixabay.com/geralt

Pod tekstem audiobook z artykułem "Chodź, pokażę Ci największy burdel Europy". Czyta Paweł Piekarczyk.

Poniżej pełna treść artykułu Olgi Doleśniak-Harczuk:

– W Niemczech trudniej jest otworzyć budkę z frytkami niż dom publiczny – stwierdziła w 2016 roku była minister ds. rodziny Manuela Schwesig. A jak jest dziś? – To wstyd, że Niemcy stały się największym burdelem Europy – mówi „Nowemu Państwu” Marie Merklinger, kiedyś prostytutka, dziś aktywistka działająca na rzecz wprowadzenia w Niemczech prawa wzorowanego na rozwiązaniach obowiązujących w Szwecji.

Wie pani, jakie to uczucie, patrzeć na te młode dziewczyny, w pończochach, półnagie, stłoczone jedna przy drugiej w kącie burdelu? Bo ja wiem. I tego nie sposób wymazać z pamięci. To w człowieku zostaje i budzi przerażenie, a potem bunt. Bo one nawet nie wiedzą, że można się z  tego wyrwać. Przyzwyczajają się do bicia i poniewierania – to pierwsze słowa w rozmowie z Marie Merklinger, która zna niemiecki sex-biznes od podszewki. – Nie da się napisać obiektywnie o prostytucji, bo ona jest odczłowieczająca, nie wierzę w wyważenie racji – dodaje. I zaczyna swoją opowieść.

Inaczej bym oszalała

Zaczęła się prostytuować po czterdziestce. Był rok 2009. Kryzys ekonomiczny dawał się we znaki również Niemcom. Merklinger straciła pracę, nikt specjalnie się nie palił, by ją zatrudnić. Na stole stos rachunków, w kieszeni pusto, znikąd pomocy. Pomysł pojawił się ot tak. Przecież zawsze można przestać. To tylko na chwilę.

Pierwszy klient miał ciężką rękę. Pierwszy szok. A potem już poszło swoim trybem. Marie opowiada swoją historię bez znieczulenia, niczego nie upiększa. – Nie pracowałam w domu publicznym, założyłam profil w internecie i w ten sposób docierałam do klientów. To trwało dwa lata, do momentu, aż znalazłam pracę. Prostytucja to nie jest żaden normalny zawód, proszę nie dać się zwieść lobbystom. Pewnie słyszała pani te wszystkie argumenty, że to tylko zarabianie pieniędzy, fach jak każdy inny. Też to sobie wmawiałam. Dopiero z czasem pojęłam, że jakieś 25 procent mojego myślenia o prostytucji, jako o czymś najnormalniejszym pod słońcem, wynikało z potrzeby przekonania do tego samej siebie, a 75 procent – by przekonać o tym moje otoczenie. Inaczej bym oszalała. Mechanizm obronny. Kiedy znalazłam w końcu pracę, wróciłam do zwykłego życia, ale umowa była zawarta na rok i kiedy dobiegła końca, obudziłam się z tymi samymi problemami. I ta pokusa, by wrócić do prostytucji. Tym razem jednak coś się ze mną stało. Nie mogłam. Ciało zbuntowało się na samą myśl. Silny, fizyczny opór organizmu. Wpadłam w depresję. Zaczęłam szukać pomocy. W mojej okolicy było mnóstwo burdeli, ale ani jednej organizacji, która mogłaby mi pomóc. Rozpacz zamieniła się we wściekłość. Nie chodziło tylko o mnie. Myślałam też o tych wszystkich dziewczynach w agencjach. I o tych ze slumsów, które za 20–30 euro od klienta rujnują swoje ciała i psychikę.

Spotykałam Polki, ale zazwyczaj były to luksusowe prostytutki i nie tak młode jak te z biednych rejonów. Tylko jedna z nich została przywieziona do Niemiec siłą, miała wtedy 16 lat. O takich kobietach się potem pisze, że zmuszano je do prostytucji. Tyle że prostytucja nigdy nie jest dobrowolna. Nie spotkałam ani jednej kobiety, która robiłaby to dobrowolnie. I nieważne, czy zarabia 3 tys. euro za noc, czy 17 euro od klienta. Kiedy rozmawiam z młodymi ludźmi, mówię im: wyobraźcie sobie, co musiałoby się wydarzyć, byście się zdecydowali na sprzedawanie własnego ciała. I wtedy zapada cisza.

A potem jest mnóstwo pytań – opowiada Merklinger. Marie wyszła na prostą, prowadzi warsztaty dla młodzieży pod patronatem Diakonii. Mówi młodym o skutkach prostytucji, o handlu ludźmi. Działa też na rzecz wprowadzenia w Niemczech modelu szwedzkiego, który zakłada karanie klientów prostytutek, a nie samych kobiet, uznawanych za ofiary i chronionych prawem.

–  Młodzi mają mnóstwo pytań, instynktownie widzą zależność między prostytucją a  pornografią. Przecież w Niemczech już 11-letnie dzieci potrafią oglądać na smartfonach hard porno. Potem czytają te wszystkie porady w pismach dla nastolatków, nic dziwnego, że zaczynają mieć problemy ze swoją seksualnością.

W Niemczech postępuje seksualizacja dzieci i młodzieży. Czy kilkuletniemu dziecku naprawdę jest potrzebna wiedza o masturbacji? Do czego, pytam.

To tylko asysta seksualna

Merklinger nie zostawia też suchej nitki na prostytutkach utrzymujących, że prostytucja jest zwykłym zawodem, uważa tego typu deklaracje za szkodliwe społecznie. Wspomina też o Stephanie Klee, samozwańczej „asystentce seksualnej”, która oferuje swoje usługi w domach seniora. Kobietom i mężczyznom cierpiącym na demencję i obłożnie chorym. Merklinger tego typu praktyki przywodzą na myśl pedofilię, wykorzystywanie słabszych. Po rozmowie sięgam do materiałów o Stephanie Klee. W jednym z wystąpień tłumaczy, że się zestarzała, a jej klientela wraz z nią. „Stali klienci zaczęli mnie zamawiać do domu opieki” – mówi słuchaczom. Stąd i nowy model biznesowy. Klee z nadzieją patrzy w przyszłość. Teraz – jak tłumaczy – w placówkach dla seniorów jest jeszcze wielu staruszków pamiętających II wojnę światową, mających z reguły sporo zahamowań, ale lada moment szczególnej troski będzie wymagało pokolenie ’68 i wtedy dopiero wszystko się zmieni... I wygląda na to, że Klee słusznie diagnozuje sytuację. Proceder się rozwija, w Niemczech i Szwajcarii pełną parą pracują akademie kształcące seksualnych asystentów obu płci, wypożyczanych za 90 euro na godzinę domom seniora, świadczących swoje pseudoterapeutyczne usługi nie tylko ludziom z demencją, lecz także z daleko posuniętą niepełnosprawnością umysłową. Te akademie prowadzą oficjalnie zajęcia, na ich stronach widnieją zdjęcia profilowe asystentów z danymi kontaktowymi, a w publicznej telewizji niemieckiej między reklamą płatków śniadaniowych a koncertem lokalnej kapeli nie tak dawno rozmawiano z kobietą, która radośnie opowiadała, jak z maszynisty (tak, kierowała pociągami) przekwalifikowała się na sex-asystentkę, bo „lubi uszczęśliwiać ludzi i czerpie z  tego satysfakcję”. Kryzys demograficzny w Niemczech jako dźwignia nowej gałęzi opieki nad seniorami. Tego jeszcze nie było.

Tajlandia nad Renem

Prostytucja to w ostatnich tygodniach temat bardziej nośny niż reformy Bundeswehry, brexit i tradycyjne już utyskiwanie mediów na Donalda Trumpa razem wzięte. Jak bumerang na początku października wrócił postulat zaostrzenia prawa, tak by chroniło kobietę, a nie sutenera. Powodem poruszenia było spotkanie parlamentarnej grupy zajmującej się planem przemodelowania prawa dotyczącego prostytucji w Niemczech. Prym w grupie wiedzie posłanka Leni Breymaier z SPD. Politycy mają twardy orzech do zgryzienia. Zieloni i większość tych z SPD musieliby przyznać, że kilkanaście lat temu popełnili błąd, liberalizując przepisy dotyczące prostytucji. Fiskus musiałby się pożegnać ze śladowymi, ale jednak, wpływami z sex-biznesu. I jeszcze te wszystkie niuanse typu: prostytucja dobrowolna, a przymusowa. Jedną pochwalić i czerpać zyski z podatków, pozwalać na reklamę, ba... bywa, że pośrednio wspierać, podpinając promujące ją organizacje (vide Hydra e.V.) pod państwową kroplówkę, a  drugą bezwzględnie ścigać? Kolejny problem. Dla jednych granica między prostytucją dobrowolną a przymusową jest niejasna. Dla innych, tak jak dla Marie Merklinger, już sama myśl, że prostytucja może być dobrowolna, jest nie do przyjęcia. Jasne jest natomiast, że od 2002 roku, kiedy koalicja SPD i Zielonych (za czasu pierwszego rządu Gerharda Schrödera) w tzw. dobrej wierze wprowadzała ustawę regulującą relacje prawne prostytutek, na mocy której prostytucja miała uzyskać status normalnego zawodu z widokami na emeryturę etc., Niemcy wcale nie stały się socjalnym rajem dla prostytutek, lecz magnesem dla seks-turystów z państw sąsiednich. Z krajów takich jak na przykład Francja, których prawo nie jest tak wyrozumiałe dla branży jak to niemieckie. Nie bez powodu zresztą największe domy publiczne ulokowano blisko granicy niemiecko-francuskiej.

Niemcy stały się więc, chcąc nie chcąc, europejską Tajlandią z  domami publicznymi oferującymi kobiety taśmowo, w systemie „ile dasz rady” za 70–80 euro od klienta. Bratwurst i alkohol w cenie usługi. I wszystko legalnie. A państwo czerpie zyski z opodatkowania sex-biznesu, choć nie tak wysokie, na jakie liczyło. Branża, której obroty jeszcze trzy lata temu szacowano na około 14 mld euro rocznie, niechętnie dzieli się z fiskusem.

A rzekome socjalne benefity dla prostytutek to mit. Tylko nieliczne są tym zainteresowane, 90 proc. żyje od klienta do klienta, tu mało kto myśli o odkładaniu na starość. Starości nie będzie. Jest tu i teraz.

Jaki biznes, takie muzeum

I stały się Niemcy państwem, gdzie dwa bloki kobiet spierają się o  to, czy prostytucja jest prawem kobiety i zawodem jak każdy inny, czy nie. Gdzie ikona niemieckiego feminizmu, Alice Schwarzer, potępia proprostytucyjne kobiece lobby, a jej oponentki skandują na demonstracjach hasła o tym, że prostytucja jest formą seksualnego wyzwolenia i powodem do dumy, a „Schwarzer ma kłopoty z własną seksualnością i dlatego nie pozwala chętnym pracować w spokoju”. I stały się Niemcy jeszcze krajem, gdzie fani branży oprowadzają ciekawskie kobiety „z zewnątrz” po agencjach towarzyskich, jak inni po muzeach. Tak, to nie żart. Informacja z pierwszej ręki, od niejakiej Juanity Henning reprezentującej stowarzyszenie Doña Carmen z siedzibą we Frankfurcie. Doña Carmen oficjalnie występuje w interesie kobiet trudniących się prostytucją. A kobietom z zewnątrz oferuje takie atrakcje jak „oprowadzanie po burdelu, by gospodynie domowe mogły sobie od środka obejrzeć dom publiczny, porozmawiać z prostytutkami, zapoznać się z zasadami bezpieczeństwa i higieny pracy w takim miejscu” – i jak podkreśla Henning, „dzięki spojrzeniu za kulisy pozbyć się krzywdzących dla branży stereotypów”. Henning uskarża się, że media tendencyjnie piszą o prostytucji, przedstawiając ją w niekorzystnym świetle jako siedlisko przemocy, „a to jest przecież praca jak każda inna”. Na bardziej szczegółowe pytania odmawia odpowiedzi, „bo tematem rozmowy miało być oprowadzanie po burdelu”. Pytam, czy te wycieczki są po to, by najzwyczajniej zwabić kobiety w rejony czerwonych latarni. Hennig zaprzecza. Nikt tu nie agituje. Chodzi o uświadamianie. Na koniec opowiada, jak zrodził się pomysł z oprowadzaniem. Ponoć z propozycją, by „zrobić coś razem”, wyszedł pastor ewangelicki z pobliskiej parafii, „ale dziś już nie mamy żadnych wspólnych projektów z Kościołem, a tego pastora już dawno nie ma”.

Z maskotką na ulicę

I jeszcze są ulice czerwonych latarni. Jedne wtopione w klimat miast, traktowane niczym atrakcja turystyczna, inne dzikie, gdzie dzień w dzień odbywa się walka na śmierć i życie. O klienta, o kilka euro, o to, by niezadowolony z utargu sutener znowu nie pobił do nieprzytomności. W razie głodu, choroby, pobicia czy po prostu chandry można wpaść do którejś poradni. Pracownicy socjalni zjedli zęby na dramatycznych opowieściach z życia pracujących dziewczyn. A one nawet jak nie znają ani słowa po niemiecku, potrafią zasygnalizować, czego im potrzeba. Wychodzą stąd najedzone, podleczone, czasem z pluszowym zwierzakiem (najszybciej rozchodzący się w poradniach towar), z kubkiem kawy. Wszystko. Czasem któraś zbiera się na odwagę, by zerwać z ulicą. Rotacja utrudnia jednak konsekwentne i długofalowe programy pomocowe. Bywa, że kobiety są zwożone w jedno miejsce, zostawia się je na dwa–trzy miesiące, a potem zabiera w inne miejsce. I tak na okrągło. Trudno w takich okolicznościach zbudować zaufanie, pokazać, że jest wyjście awaryjne, przełamać lęk.

Andrea Bodon od wielu lat pracuje z takimi kobietami. Jej pole działania to poradnia i kawiarnia „La Strada” przy stuttgarckiej filii Caritas. To jedno z kluczowych miejsc na mapie niemieckich poradni. Takich, które wyciągają rękę do kobiet chcących zerwać z prostytucją i rozpocząć nowe życie. O tym miejscu pisała przed sześcioma laty w swojej głośnej książce „Prostytucja. Niemiecki skandal” Alice Schwarzer. To właśnie dzięki tej pozycji trafiam do Andrei Bodon, która cierpliwie opowiada o swoich doświadczeniach w Caritasie. Najwięcej przychodzi Bułgarek, Rumunek i kobiet z Węgier, z Polkami do tej pory Andrea nie miała do czynienia. Przychodzą jeszcze dziewczyny z Afryki, większość z nich nie mówi po niemiecku, żadna nie uprawia prostytucji z własnej woli. – To są najbiedniejsze z biednych, prostytuują się, by mieć za co żyć. Lwia część zarobionych pieniędzy trafia do kieszeni innych, sporo kosztuje wynajęcie kąta w tzw. Laufhausie, kilkupiętrowym domu z pokojami lub apartamentami wynajmowanymi przez prostytutki. Nazwa Laufhaus pochodzi od czasownika „laufen” – biegać.

Klienci biegają po piętrach, otwarte na oścież drzwi do pomieszczeń sygnalizują gotowość do transakcji. Czynsze w Laufhausach są wysokie. Po odliczeniu tej należności i opłaceniu sutenera kobietom zostaje 100–200 euro, z czego połowę wysyłają do domu, swoim rodzinom. Bo często mają dzieci, które zostają u dziadków w Bułgarii czy Rumunii – tłumaczy Andrea Bodon. W międzyczasie sprawdzam ceny wynajmu w Laufhausach. W Berlinie, nieopodal centrum handlowego Gesundbrunnen, wynajęcie umeblowanego apartamentu to koszt rzędu 450 euro tygodniowo. W zależności od miasta i dzielnicy ceny za tygodniowy wynajem wahają się od 300 do 500 euro. Idea Laufhausu polega na tym, że kobieta jest tam non-stop. Standard. Czasem jeszcze opakowany w artystyczny papier. Jak ten berliński Laufhaus, w którym regularnie organizuje się wernisaże i gdzie nawet kultowy teatr Hebel am Ufer wystawił sztukę inspirowaną życiem prostytutek.

Wracamy do Stuttgartu. Pytam Andreę Bodon, ile prostytutek, które zachodzą w  ciążę, decyduje się urodzić. Nie ma dokładnych danych, różnie to bywa. Bodon wspomina 25-letnią Bułgarkę, która przyszła do poradni zdecydowana na aborcję. W ojczyźnie zostawiła czwórkę dzieci. Nie chciała kolejnych. Decyzja zapadła szybko. Są jednak i takie kobiety, które chcą urodzić, zdarza się, że to daje im siłę, by zerwać z  ulicą. Inne rezygnują ze względów zdrowotnych. Przychodzą z bólem, bywa, że konieczna jest operacja, ponieważ kobiety nie mają ubezpieczenia, nie mogą iść do zwykłego szpitala, wtedy organizuje się opiekę „od A do Z”. Po ciężkich zabiegach już nie są fizycznie w stanie żyć tak jak przedtem. Porzucenie ulicy jest naturalnym następstwem. A jak Caritas pomaga tym, które chcą się wyrwać, a nie mają na to środków?

– To trudny proces. Kobiety z reguły nie mają meldunku wymaganego przez potencjalnego pracodawcę po to, by się ubezpieczyć, założyć konto w banku itd. Jak ktoś jest zdany tylko na siebie, nie poradzi sobie. Błędne koło. „La Strada” dysponuje mieszkaniami, gdzie kobiety mogą zamieszkać, nie płacąc czynszu do czasu, aż staną na własnych nogach. W okresie przejściowym otrzymują 400 euro miesięcznie na swoje potrzeby plus bilet na komunikację miejską – mówi Andrea. Z pracą jest różnie. Wielu pracodawców z rezerwą odnosi się do byłych prostytutek. Na szczęście współpracujemy dziś z wieloma pracodawcami, którzy są wtajemniczeni w sprawę. I problem znika. To nie są lukratywne zajęcia, wiele oczywiście zależy od kwalifikacji, ale te są zazwyczaj na dość niskim poziomie. Przeważnie kobiety rozpoczynają nowe życie jako sprzątaczki, pokojówki.

Zdarza się, że nie wytrzymują i zniechęcone wracają tam, gdzie przeżyły koszmar, ale za to pieniądze były szybkie. Nie wszystkie prostytutki zarabiają kilkaset euro miesięcznie, są i takie, których zarobki wahają się od 3 do 5 tys, euro miesięcznie. To wyjątki, ale istnieją. To z  reguły luksusowe prostytutki zarabiające lepiej od tych na ulicy, ale wydające wszystko na bieżące potrzeby. Andrea Bodon potwierdza. – Tak, to się zdarza, ale większość jednak docenia, że dostały od życia drugą szansę i mimo trudności chcą wytrwać w tym postanowieniu.

60 razy NIE

Obserwacje Bodon potwierdza Ruth Müller, rzeczniczka organizacji SOWODI, założonej w 1985 roku w Kenii przez dr Leę Ackerman, niemiecką zakonnicę ze Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Najświętszej Maryi Panny Królowej Afryki (SMNDA). Organizacja działa ponadwyznaniowo i ponadpartyjnie, angażuje się zarówno w udzielanie doraźnej pomocy prostytutkom, jak i tym z nich, które chcą rozpocząć nowe życie. SOWODI organizuje kongresy dotyczące handlu ludźmi, działa na wszystkich szczeblach i lobbuje za przyjęciem w Niemczech modelu szwedzkiego. Ruth Müller opowiada o 19 poradniach i siedmiu schroniskach prowadzonych przez SOWODI, w każdym z tych miejsc można uzyskać pomoc, każdy przypadek rozpatruje się indywidualnie. Oczywiście celem jest zawsze wyciągnięcie kobiety z prostytucji, ale przymusu nie ma. Pomoc jest udzielana zawsze. W  SOWODI stawia się na kształcenie, robi się wszystko, by dać kobietom wędkę. Jakieś sukcesy? – Tak, pomogliśmy wielu kobietom. Szczególnie utkwiła mi w pamięci pewna dwudziestokilkulatka, miała świadectwo maturalne, więc teoretycznie było łatwiej o pracę dla niej. Na rozmowach kwalifikacyjnych musiała jednak uzasadnić siedmioletnią lukę w życiorysie. Mówiła prawdę. Zanim znalazła zatrudnienie, 60 razy zamknięto jej drzwi przed nosem. To była bardzo trudna droga, ale ona wytrwała. Takie historie niestety są na porządku dziennym – opowiada Ruth Müller. A ile kobiet zwraca się o pomoc, czy wśród nich są Polki? Müller przegląda dane: w ubiegłym roku zwróciło się do organizacji łącznie 2667 kobiet z 103 państw, w tym 555 zajmujących się prostytucją. Najwięcej z nich pochodziło z Bułgarii i Rumunii, z Polski było 10, z czego 6 czy 7 trudniło się prostytucją. Spoza Europy najczęściej zgłaszają się Nigeryjki. Czy opowiadają o szantażu voodoo, który handlarze ludźmi stosują nagminnie, by trzymać w ryzach dziewczyny z Afryki? Ruth Müller potwierdza. Sprawa jest zresztą bardzo na czasie. Pod koniec września Sąd Okręgowy w Bochum skazał trójkę handlarzy ludźmi za przemyt do Niemiec kobiet z Nigerii i czerpanie korzyści z nierządu. Każda z nich złożyła jeszcze w Nigerii przysięgę przed kapłanem voodoo, że po wylądowaniu w Niemczech posłusznie odpracuje 25 tys. euro, na tyle wyceniono nielegalny transfer do Europy. Gdyby złamały przysięgę, na ich rodziny spadłaby klątwa. W co mocno wierzyły. I co je paraliżowało. Gehenna trwała kilka lat. Bite i więzione odpracowywały ciałem dług wobec sutenerów. Takich historii jest multum. Zastanawia tylko nadzwyczaj łagodny wyrok. Łącznie osiem lat odsiadki. Dzielone na trzy.

Za paczkę papierosów

Na ulicach wielkich miast młode, często nieletnie dziewczyny oferują się nawet za 10 euro. Mówi się o tym „Babystrich” – nastoletnie prostytutki. – Jak idziesz berlińską Kurfürstenstraße, najsłynniejszym i najnędzniejszym pigalakiem stolicy, gdzie już w latach 20. XX wieku kwitł handel ciałem, od razu je zauważysz. Te dziewczyny nie znają niemieckiego, tylko kilka najpotrzebniejszych zwrotów, wymęczone życiem Lolity, tępy wzrok, obcisłe ciuchy, cały ten prostytucyjny anturaż zgodny ze schematem i oczekiwaniem potencjalnych chętnych – opowiada Ewa, Polka od 20 lat mieszkająca w Berlinie. Te dziewczyny nie czekają, aż ktoś podejdzie, same zaczepiają, potrafią 12- 13-latkom wracającym ze szkoły do domu zaoferować swoje usługi „za kieszonkowe”. Sama już nie pamiętam, ile razy mieszkańcy tej ulicy i właściciele okolicznych sklepów prosili władze o odgrodzenie części ulicy, bo nie chcą, by ich dzieci zobaczyły przypadkiem coś, czego nie powinny. Już nie mówiąc o walających się po ziemi strzykawkach i innych niespodziankach – kończy Ewa.

I faktycznie, Kurfürstenstraße jest synonimem najpodlejszych warunków bytowania, gdzie kobietę można wynająć za równowartość paczki papierosów, a interesu dobija się w okolicznych blokach. Ku utrapieniu mieszkańców dzielnicy. We wrześniu władze mają poustawiać w  okolicy drewniane budki. Domki z guzikiem alarmu na wypadek zagrożenia. Berlińska troska o kobiety z branży. Budki przyjęły się już w Kolonii, 17 lat temu, ale tamtejsze poustawiano na peryferiach miasta, na ogrodzonym terenie o powierzchni boiska do futbolu. Na środku placu stoi drewniana szopa podzielona na oddzielne pomieszczenia, są tam sanitariaty, automaty z napojami i przekąskami, z prezerwatywami, a nawet strzykawkami. Z myślą o uzależnionych. Po co mają biegać do apteki.

W Dortmundzie projekt budkowy nie spełnił oczekiwań władz miasta. Wokół dortmundzkich domków powstał jeden z największych pigalaków Niemiec, ponad 700 kobiet, głównie z Europy Wschodniej dzień w dzień oblegało okoliczne ulice. Mieszkańcy zażądali likwidacji budek, miasto w 2011 roku podjęło stosowne działania, a cały Dortmund uznano za strefę wolną od prostytucji. Tylko Dortmund. Reszta Niemiec w najlepsze śni swój wielki, czerwony sen.

Poniżej audiobook z artykułem "Chodź, pokażę Ci największy burdel Europy". Czyta Paweł Piekarczyk.

 



Źródło: Nowe Państwo, niezalezna.pl,

Olga Doleśniak-Harczuk