Król bardzo chciał spędzić Wigilię Bożego Narodzenia z rodziną. Owszem, był wielkim wojownikiem, właśnie pobił potężnych Turków pod Wiedniem, był mężem stanu, miał rozpisane w swoim pałacu w Jaworowie i Żółkwi reformy państwa, był gorliwym katolikiem, gotowym iść tam, gdzie zajdzie potrzeba dla Boga i ojczyzny, ale był przede wszystkim człowiekiem, kochającym mężem i ojcem. Idąc w jesiennej kampanii przez Austrię i Węgry, Jan III Sobieski ocalił stolicę Habsburgów przed najgroźniejszą armią świata, toczył kolejne bitwy, zarządzał przemarsze i zdobywanie węgierskich miasteczek, ale ewidentnie spieszył się już do Polski, do Krakowa.
Oswobodziciel chrześcijaństwa
Listy do Marysieńki były coraz krótsze, pisane coraz bardziej skrótowo, enigmatycznie. O ile we wrześniu jeszcze rozpisywał się na wiele stron, by małżonka przeczytała o każdym szczególe bitwy, niuansów politycznych, zachowania ich syna Jakuba, który ukończywszy 16 lat, pojechał z ojcem na wojnę, tak bliżej zimy monarcha pisał już listy niejako na kolanie. O pierworodnym donosił, że jest „bardzo kontent z niego, ale nie zawsze jest czas o tem pisać”. O walkach pod Preszowem wspominał, że „ustnie opowie”. Do świątecznej Wigilii 1683 roku pozostały jeszcze dwa tygodnie i rada wojskowa zajmowała się już głównie pospieszaniem wojska. Król jeszcze nie wiedział, że małżonka przejęła się listem sprzed miesiąca, gdy pisał, że nie da rady pojechać wprost do Krakowa, że trasa powrotu powiedzie inaczej. Dwór królowej pospiesznie spakował dobytek, by wyruszyć powracającym na spotkanie, królowa sama też poganiała męża. „Gdybym Waszmości mniej kochała, nie wynajdywałabym sobie tylu udręczeń” – pisała tęskno. Bała się, że jej wojownik zachoruje na dyzenterię, która zdziesiątkowała wojsko na koniec kampanii. „Nieustannie pogrążona jestem w niepokoju i nie zmieni się to, dopóki nie będę mogła Waszmości, moje drogie kochanie, uściskać z całego serca”. Sobieski 14 grudnia pisał z Lubowli, by spotkali się już w Starym Sączu, blisko granicy, by szybko wyruszyła z Krakowa – nie wiedział, że małżonka już tam na niego czeka. Spotkali się na rynku w Starym Sączu w asyście urzędników koronnych i zwycięskiego wojska. Pomodlili się w miejscowym klasztorze, dziękując i tutaj za łaskę zwycięstwa, po czym ruszyli na północ, przez Nowy Sącz, do stolicy.
Przy każdym postoju zatrzymywali się w miejscowym kościele, oboje byli bardzo wierzący. Król nawet na stare lata starał się nie unikać codziennej Mszy świętej, a co dopiero wtedy. Podczas powrotu na Wawel zatwierdzali kolejne elementy planu triumfalnego wjazdu do Krakowa oraz bożonarodzeniowych uroczystości dla rodziny i dla całej stolicy. Dużo plotkowali – bo biskup krakowski Jan Małachowski parł w Rzymie do beatyfikacji księżnej Kingi, której doczesne szczątki odwiedzili właśnie w Starym Sączu. Dotarł do nich list o śmierci hetmana polnego koronnego Mikołaja Hieronima Sieniawskiego, którego pod koniec wyprawy wojennej zmogła choroba. Królewicz Jakub opowiadał o swojej pierwszej szarży husarskiej na wzgórzu kahlenberskim pod Wiedniem. Trochę spierali się o hetmana wielkiego koronnego Stanisława Jabłonowskiego, który raz wydawał się być oddany królowi na śmierć i życie, a innym razem jakby nie słyszał próśb i rozkazów. Przez całą drogę czytali listy od wszystkich europejskich monarchów – nawet w Moskwie nakazano uderzać w dzwony i dziękować Bogu za polskie zwycięstwo nad muzułmanami. Papież Innocenty XI szczerze cenił i podziwiał Sobieskiego: „Zaiste imię Twoje, pełne chwały, umieszczone będzie na najchwalebniejszych kartach dziejów Kościoła katolickiego" – pisał w liście. Królowa szwedzka Krystyna życzliwie zazdrościła mu „trudów i niebezpieczeństw, zazdroszczę miana oswobodziciela chrześcijaństwa".
Wigilia królewska
Straty wojskowe nie były małe, wszak mróz, złe zaopatrzenie i choroby przetrzebiły armię koronną, ale też dla ówczesnych mężów stanu nie były to powody do zdziwienia czy wielkiej rozpaczy. A jeszcze do tamtych Polaków nie dotarły jęki późniejszych pokoleń historyków i publicystów, jak to odsiecz wiedeńska mogła być przeprowadzona inaczej albo wcale – wtedy naprawdę rozumiano ten triumf głębiej, wręcz metafizycznie. Rzeczpospolita wreszcie wyszła z izolacji, gdy najmniejsze nawet państwa sąsiedzkie drwiły już sobie z jej upadku, butni urzędnicy tureckiego sułtana jeszcze rok wcześniej podczas rozgraniczania ziem wskazywali kijem, że chcą i tamtą wieś, i tamto miasteczko – a Polakom nijak było odpowiadać. Wreszcie naprawdę uratowano chrześcijaństwo – i agresywnych muzułmanów, których pobito pod Wiedniem i Parkanami, a także zawstydzono francuskiego króla Ludwika XIV, który życzył muzułmanom, by konie poili nawet i w Łabie.
Czuli Sobiescy, ich bliscy i przyjaciele, że zdarzyło się coś wielkiego i święta Bożego Narodzenia – śnieżne, mroźne – rozświetlone były w Krakowie 23 grudnia triumfalnym wjazdem króla oraz kilkudniowym pokazem sztucznych ogni. Owszem, kilku puszkarzy zostało rannych w wyniku tych fajerwerków (któryś chyba nawet zginął), ale jakież to uroczystości nie przynoszą przypalonego ciasta, niedosolonego barszczu czy innych drobnych wpadek!
Wigilia królewska odbywała się w salach zamku królewskiego na Wawelu – 12 tradycyjnych dań i wiązkę siana pod obrusem podawano już wtedy. I tak jak zawsze słuchało się opowieści dziadków (ojciec królowej miał wówczas 70 lat, lubił opowiadać o swojej młodości, a dożył blisko 100 lat i zdążył karnawał spędzić z prawnuczką!), jak zawsze trochę się podpytywało o plany osobiste, o zasługi i problemy – Marysieńka bardzo chciała drugiego syna też szybko przyoblec w wojenną legendę, niczym swojego pierworodnego, Jakuba. Tego z kolei już swatano z europejskimi damami, myślano może o księżniczce portugalskiej.
Na Msze święte chodziło się wówczas codziennie, a tamtej zimy hymn „Te Deum Laudamus” wybrzmiewał ze szczególną ekscytacją. Wrażenia umacniały specjalne instalacje w cały mieście – bramy triumfalne i dekoracje ilustrujące zwycięstwa dawnych cezarów i obecnego króla. Już wtedy wiedziano, że „Zachód” stanowi odrębną cywilizację. Sobieski uroczyście wręczał i rozdawał egzotyczne łupy wojenne – namioty wezyra Kara Mustafy rozbito pod gołym niebem, by podziwiać rozmach pokonanego wroga. Sztandar proroka Mahometa – święta relikwia muzułmanów – z łoskotem runął pod grobem Świętego Stanisława na Wawelu. Dwa buńczuki tatarskie Sobieski złożył za grobem Świętego Jana Kantego w swoim dawnym, akademickim kościele – św. Anny, gdzie dyskretnie, przez nikogo nieznane i nie niepokojone, wiszą do dziś, teraz zupełnie sczerniałe i zapomniane. A więc i dziś można dotknąć tamtych świąt, tamtej bitwy, tamtego wrażenia, że Polacy są stworzeni do wielkich czynów, o ile tej wielkości się nie przestraszą.
Wigilia polistopadowa
Ale doniosłość historycznych chwil czuje się nie tylko na szczytach władzy i w stolicy. Najgłębsza prowincja nie gorzej potrafi zrozumieć, gdy dzieje się coś ważnego. Aleksander Gołyński, właściciel małego majątku pod Kamieńcem Podolskim, był pobudzony już od początków grudnia. Od kilku miesięcy czytał w przysyłanej z opóźnieniem prasie lekko tylko zarysowane, ocenzurowane wzmianki o rewolucji politycznej w Paryżu, która wyniosła do tronu króla Ludwika Filipa. Aż wreszcie z początkiem grudnia dziwne wieści „biegać zaczęły po Podolu (...) a to najpierwej między Żydami, którzy przez swe stosunki handlowe zawsze najpierwsze w kraju polityczne wiadomości miewają; szemrząc tylko cicho między sobą, za rzecz wymagającą jeszcze potwierdzenia nam ją pod największym sekretem podawali”. Rewolucja w Warszawie! Książę Konstanty zbiegł ze stolicy! Powstanie przeciwko Rosjanom! Powstanie... listopadowe! 5 grudnia przybyli emisariusze Rządu Narodowego – m.in. sekretarz księcia Czartoryskiego, Adolf Dobrowolski. „Przystąpcie do nas” – dochodziły ekscytujące wieści z Warszawy.
Powoli na Podole docierały też wycinki z tamtejszej prasy, gdzie naród rzucał się sobie w objęcia. Msze za ojczyznę, patriotyczne bale, ludzie publicznie darowywali sobie długi i porzucali procesy sądowe – na głuchej prowincji pod Kamieńcem Podolskim nie mogło to przejść bez echa. Najdrobniejsza nawet szlachta zaczęła spotykać się tłumnie w dworkach i kościołach, jakby była od lat uczona konspiracji. Jedni udawali specjalną żałobę, inni wyprawiali niby to spotkania na gry w karty, a wszędzie dyskutowano, zbierano pieniądze, liczono broń. 18 grudnia miejscowy rosyjski oficjel, generał Kabłukow, wyprawił bankiet z okazji urodzin cara Mikołaja, na którym przypominano różne wydarzenia historyczne – zresztą także odsiecz wiedeńską.
Nagle jednak, gdy na scenie pojawiły się dekoracje upamiętniające niedawna zwycięstwa rosyjskie w wojnie z Turkami, zamiast oklasków dało się słyszeć szuranie krzesłami i łoskot butów – to miejscowi goście tłumnie opuszczali teatr. Ta polska ostentacja może by i nie zrobiła takiego wrażenia, gdyby nie fakt, że około dwóch godzin później do rosyjskich generałów przyszedł rozkaz: mobilizować żołnierzy i ruszać nad Bug – bo Polacy chwycili za broń.
Najczęstszą przyprawą do wszystkich dań tamtejszej Wigilii była satysfakcja. Wprowadzony przez Rosjan stan wojenny bardziej przestraszył zaborcę niż miejscową ludność. Żydzi z drwiną zapytywali żołnierzy: „Do kogo wy strzelać będziecie, kiedy tu jeszcze Polski nie ma?”. Nawet na przejazd z wioski do wioski wymagano osobnego paszportu – ale rodziny na święta zjeżdżały się tłumnie, ba, może tłumniej niż zwykle. Gołyńscy byli licznym rodem, którego mężczyźni pełnili różne funkcje, a to w Kamieńcu, a to w Berdyczowie, a to nawet w Galicji. Szlachecka plotka stała się najlepszą powstańczą gazetą – szybko rozeszła się wieść, że do walki stanie weteran insurekcji kościuszkowskiej, generał Benedykt Kołyszko, oficer już 80-letni.
Żaden młodziak ani chuderlak nie miał więc wymówki, by uniknąć zaangażowania.
Delektowano się też zdrajcami, bo najwięksi kolaboranci pouciekali do miast pod opiekę rosyjskiej żandarmerii albo nawet wyjechali z guberni, namawiając wcześniej, by udać się do generała Kabłukowa z przeprosinami za demonstrację na bankiecie. A jednak rozmowy przy wigilijnych stołach – z tymi samymi potrawami i z tym samym sianem pod obrusem – były inne. „Tak silnej miłości ojczyzny i tego przywiązania do wolności i swobód narodowych pół wieku jarzma nieprzyjacielskiego wygładzić z pamięci nie zdołało” – wspominał tamte dni na Podolu Aleksander Gołyński. Na pasterkach we wszystkich parafiach Rosjanie umieścili szpicli, a pomiędzy wsiami jeździły kozackie patrole, które miały specjalne uprawnienia przeszukać dom każdego, na kogo złoży się donos, że gromadzi broń lub prowadzi jakieś podejrzane rozmowy. Ale nie trzeba było ani słowa, bo Polacy zachowywali się nader ostrożnie. Może jedynie kolęda Franciszka Karpińskiego, a konkretnie słowa: „Podnieś rękę, Boże dziecię, błogosław ojczyznę miłą”, obfitowała w zbyt wiele porozumiewawczych spojrzeń i niedyskretnych uśmiechów. Poczucie satysfakcji, że wreszcie to Rosjanie muszą być w tej guberni, a nie Polacy, było odczuwalne przy niemal każdym szlacheckim wigilijnym stole. Gołyński po latach odpowiadał krytykom powstania słowami z Ewangelii: „Boże, wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią”.
Podczas wigilijnych przygotowań do podolskiego powstania nikt jeszcze nie wiedział, że w tamtą noc listopadową, która rozpaliła zryw, jednym z najodważniejszych podchorążych, którzy ruszyli na Belweder, był Seweryn Goszczyński, pisarz, poeta i oficer polskiego wojska – ale przede wszystkim rodowity Podolak, wychowany na rozmowach, legendach i spotkaniach z nimi samymi.
Wigilia niepodległościowa
Nie mieli pojęcia, jaka będzie Polska, ale wiedzieli, że już na pewno jakaś niepodległość będzie. Podobnie było z samą kolacją wigilijną 1918 roku, bo kryzys wojenny i przemarsze frontów przysporzyły naszym przodkom srogiej biedy. „Artykuły pierwszej potrzeby były niesłychanie drogie, i droższe z każdym dniem, zaś rzeczy i przedmioty wartościowe sprzedawano i kupowano za psi grosz” – wspominał po latach Karol Wędziagolski, który właśnie wtedy przyjechał do Warszawy. „Pomimo jednak tej dziwaczności gospodarczej, pomimo powszechnej troski o jutro nastroje były dobre, odświętne i uroczyste” – dodawał. Nie było wówczas jednej interpretacji tego, co się dzieje – Polacy porozrzucani po wszystkich zaborach, po armiach różnych części Europy, wychodzący z różnych klas społecznych i kręgów kulturowych – było to bardziej uciążliwe niż dzisiaj. Wincenty Witos opisywał, jak w Galicji traktowano Polską Komisję Likwidacyjną, narodową instytucję organizującą życie publiczne na południu kraju: „Wysoce niezadowoleni byli Żydzi, narzekając, że ich komisja nie broniła wszędzie od większych i mniejszych przykrości, jakie ich spotykały, nawet im nie pozwoliła na powołanie straży własnej”. Kto inny oskarżał, że ta sama komisja... jest w rękach Żydów! „Na odwrót, chłopi narzekali bardzo głośno, że komisja jest właściwie urzędem do obrony dworów i Żydów utworzonym”! Jedni chcieli rozdać majątki szlachty i przegnać kler, a z drugiej strony, nad Berezyną potomkowie drobnej szlachty zapytywali polskich oficerów, kto będzie królem odrodzonej Rzeczypospolitej.
A jednak w wigilijny wieczór 1918 roku działo się coś, czego nie uchwyciły żadne prasowe depesze, a i wspomnienia ojców polskiej niepodległości milczą na ten temat. Polityczność przenikała się z prywatnością. Gdy w Warszawie skromną kolację jadł uwolniony z Magdeburga Józef Piłsudski, siedząc podobno więcej nad listami od córek niż raportami wojska, w Lublinie Ignacy Daszyński przeliczał, czy wystarczy mu kartek żywnościowych dla miejscowych robotników. W Gnieźnie Sylwester Szymański, młody żołnierz, który właśnie zbiegł z armii niemieckiej, by wkrótce zawalczyć w powstaniu wielkopolskim, wziął ślub z 17-letnią Zosią i bał się, że złapią go miejscowi żandarmi. Trochę tu było nadziei na Polskę, trochę na szczęśliwą rodzinę, a wiele strachu o jedno i drugie.
Nawet podczas najszczęśliwszych, arcypolskich Wigilii było na co i na kogo narzekać, o co się martwić, o jakieś wielkie dzieło się modlić, ale też za co Bogu dziękować.
Pod koniec 1918 roku na dawnej polskiej prowincji dawało się słyszeć, dziś już zapomniane, pozdrowienie i jednocześnie wigilijne życzenie:
„Będzie Polska”.
I tego Państwu na święta Bożego Narodzenia 2025 roku z nadzieją życzymy.