Donald Tusk kryjący ze wstydu twarz w dłoniach – ten obrazek zapamiętaliśmy z 1 września 2009 r. Tusk wstydził się, że siedząc u boku Władimira Putina i Angeli Merkel musi słuchać „obraźliwych” dla nich słów prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Minęło kolejne dziesięciolecie i 1 września 2019 na Placu Zwycięstwa prezydent Andrzej Duda, wiceprezydent Mike Pence, a chwilami także prezydent Frank-Walter Steinmeier mówili Lechem Kaczyńskim. Identyczne słowa nie brzmiały już zgrzytliwie, lecz naturalnie, zgodnie z historyczną prawdą. Wczorajszy dzień to zwycięstwo zza grobu odważnego polskiego prezydenta, który bez względu na konsekwencje przetarł ścieżki do prawdy – pisze dla portalu Niezależna.pl Piotr Lisiewicz, zastępca redaktora naczelnego Gazety Polskiej.
Ale zanim o tym, co stało się wczoraj, parę słów o tym, czego nie było.
Inaczej niż dziesięć lat temu na Westerplatte, tym razem na Placu Zwycięstwa w Warszawie nie było Władimira Putina, którego mimiką w czasie przemówienia polskiego prezydenta tak niepokoił się wówczas Tusk. Nie musieliśmy więc słuchać stalinowskich dyrdymałów rodem z pieśni „Swiaszczennaja wojna” o „faszystowskiej ciemnej sile”, którą pokonał Związek Sowiecki w ramach niebyłej (poza historiografia rosyjską) „Wielkiej Wojny Ojczyźnianej”. W ten sposób uroczystość zyskała na autentyczności, przez widzów nie była odbierana jako obłudny polityczny teatrzyk. A o ofiarach zwykłych żołnierzy Armii Czerwonej wspomniał prezydent Duda. I to całkowicie wystarczyło.
Nie było także Donalda Tuska, który w 2009 r. spacerował z Putinem po molo. To była decyzja samego Tuska i trudno odmówić mu tu konsekwencji – dziesięć lat temu zakrywał twarz słuchając odważnych słów Lecha Kaczyńskiego, tym razem musiałby siedzieć z zakrytą twarzą podczas wszystkich przemówień.
Przełomowy charakter uroczystości 1 września polega na tym, że po ich zakończeniu po raz pierwszy to nie Polacy narzekali, że ktoś przedstawia światu historię czy to totalnie zakłamaną, czy pomijającą nasze zasługi. Odwrotnie – tym razem to media rosyjskie, a także izraelski „Haaretz” narzekały na skuteczność polskiego PR-u. Można powiedzieć – doczekaliśmy!
Przypomnijmy, że tym, co w 2009 r. najbardziej zdenerwowało Tuska, były nawiązania prezydenta Kaczyńskiego do współczesnej imperialnej polityki Moskwy, w tym napaści na Gruzję z 2008 r., o której musiał słuchać siedzący pod sceną Władimir Putin.
Lech Kaczyński mówił w 2009 r.:
„Naruszenie integralności terytorialnej, które jest zawsze złem, było wtedy, jest i dzisiaj. To problem nie tylko totalitaryzmu, to problem wszelkich imperialnych czy neoimperialnych skłonności. Przekonaliśmy się o tym w zeszłym roku (…) Z Monachium trzeba wyciągnąć wnioski, które sięgają czasu współczesnego, imperializmowi nie wolno ustępować. Nie wolno ustępować imperializmowi, ani nawet skłonnościom neoimperialnym. Nie zawsze, tak jak w przypadku Monachium, daje to tak szybkie i tragiczne rezultaty. Ale z czasem takie rezultaty przychodzą zawsze. To wielka nauka dla całej współczesnej Europy”.
Odniósł się też do rosyjskich kłamstw na temat historii. O Katyniu mówił: „Można powiedzieć - to komunizm. Nie, w tym przypadku to nie komunizm, to szowinizm. On był na tym etapie także niezbywalną cechą tego systemu (…) Trzeba też potrafić przyznać się do grzechów i nie stawiać w jednej płaszczyźnie decyzji o zamordowaniu 30 tys. ludzi i epidemii tyfusu lub innych chorób”.
Wtedy słowa śp. Lecha Kaczyńskiego przedstawiane były jako nieodpowiedzialne i spowodowały nasilenie się kampanii nienawiści, by nie powiedzieć odczłowieczania jego osoby. Ale m. in. dzięki tamtym słowom w 2019 r. podobne zdania prezydenta Andrzeja Dudy nie były już zgrzytem, a kontynuacją tez Lecha Kaczyńskiego, które w ciągu tego dziesięciolecia bezspornie okazały się prawdziwe.
Prezydent Andrzej Duda mówił o polityce Rosji: „mamy w ostatnim czasie do czynienia nawet w Europie z powrotem tendencji imperialistycznych, z próbami zmieniania w Europie granic siłą, z napadami na inne państwa, z zabieraniem ich ziemi, ze zniewoleniem obywateli”. Wymienił wprost te próby: „W 2008 roku Gruzja, w 2014 roku Ukraina”.
I porównał pobłażanie Rosji z brakiem odpowiedniej reakcji na agresję Hitlera:
„może nie byłoby w ogóle II wojny światowej, gdyby państwa Zachodu zdecydowanie sprzeciwiły się anszlusowi Austrii (…) Gdyby ostro zaprotestowały przeciwko temu, w jaki sposób zostali potraktowani w Niemczech Żydzi jeszcze przed II wojną światową, gdyby społeczność międzynarodowa ostro i zdecydowanie stanęła w obronie Czechosłowacji, być może nie byłoby napaści na Polskę i być może nie byłoby II wojny światowej”.
Gdy chodzi o treść przemówienie Mike’a Pence’a nie było ani odrobinę słabsze od przemówienia Donalda Trumpa sprzed dwóch lat, a miało tym większe znaczenie, że półgodzinnego wykładu o bohaterstwie Polaków słuchać musieli przedstawiciele 40 państw.
Padły w nim wszystkie te słowa, które powinny paść w 1945 r., a z powodu sytuacji po wojnie nie padały. Wiceprezydent USA podkreślił, że w czasie wojny „nikt jednak nie walczył z większą odwagą i determinacją niż Polacy” a potem „w trakcie trwającej kilka dziesięcioleci walki przeciw tyranii Polska udowodniła, że jest ojczyzną bohaterów”.
Stwierdził też, że „walka przeciw wykrzywionym ideologiom nazizmu i komunizmu odzwierciedlała odwieczną walkę pomiędzy złem i dobrem”. Tym samym zrównał nazizm z komunizmem, zgodnie historyczną prawdą, ale wbrew zarówno propagandzie Rosji, lewackiej retoryce w Europie, jak i wypowiedziom niektórych polityków z Izraela. O publicystyce Gazety Wyborczej nie wspominając.
Reakcja Rosji na uroczystości w Warszawie tym razem nie okazała się dla Polski groźna, a odwrotnie, wpisała w wizerunek Polski, jaki sami chcieliśmy wykreować. Na użytek krajowy warto zauważyć, ubocznie upadła też całkowicie narracja opozycji, zgodnie z którą PiS miał działa na korzyść Rosji, a Macierewicz to rosyjski agent, głoszona z uporem godnym lepszej sprawy. Jej mniej hardkorowa od bredni Tomasza Piątka wersja miała być taka, że Rosja jest zadowolona z tego, że Polska jest izolowana w Europie i na świecie. No to okazało się, jak to jest z tą izolacją.
Nie sposób nie zauważyć, że byli ambasadorowie usiłujący zmienić wymowę wizyty Trumpa, jak i Radosław Sikorski wyszli przy tej na idiotów. W przypadku tego ostatniego padł też starannie budowany przez niego samego mit, jakoby był osobą w Ameryce wpływową i dobrze poinformowaną o jej zamiarach.
I jeszcze jedno: gołym okiem było widać, że takie rozmiary sukcesu nie byłyby możliwe bez współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. W żałosnym świetle stawia to „prawicę” realizującą w Polsce rosyjski scenariusz, polegający na straszeniu tym, że PiS będzie płacił Żydom setki miliardów, co wymuszać będzie na nas Ameryka.