10 lipca 2015 roku. Pod jeden z banków w Swarzędzu pod Poznaniem zajechał konwój z pieniędzmi. Z samochodu wysiedli dawaj ochroniarze, którzy następnie weszli do placówki, aby napełnić bankomaty gotówką. W tym czasie w pojeździe, którym przewożono 8 milionów złotych, pozostawał kierowca. Gdy konwojenci wyszli z budynku, okazało się, że auto... zniknęło. Niedługo później wyszło na jaw, że osoba, którą uważali za "kolegę z pracy" nigdy nie istniała i stali się świadkami, nazwanego później przez media, "skoku stulecia".
Obserwuj nas w Google News. Kliknij w link i zaznacz gwiazdkę
Krzysztof W. - z zawodu krawiec - mieszkał w Łodzi. Jego sytuacja finansowa przez długi czas była kiepska. W końcu niewielkie kłopoty przerodziły się w olbrzymie długi. Mężczyzna szukał okazji, aby odbić się od dna. Ta się pojawiła - w 2014 roku. Zaproponowano mu wówczas pracę, po której wykonaniu nie tylko skończyłby z życiem na kreskę - stałby się milionerem. Jak nietrudno się domyślić, w zleceniu nie chodziło o pracę przy tkaninach. Polegało na... kradzieży konwoju z pieniędzmi.
ZOBACZ: Koncesje polskich kopalń zagrożone. Janusz Kowalski dla Niezalezna.pl: „Sprawa dla ABW”
Plan na "zarobienie" ogromnych pieniędzy zrodził się podczas rozmowy dwóch kolegów - Grzegorza Ł. i Adama K. Mężczyźni znali się od lat. W 1983 roku razem wstąpili do policji, a w latach 1994-1997 pracowali na jednym komisariacie w Łodzi. Choć w 2014 roku obaj już nie służyli w mundurach, to ich zawodowe ścieżki nie rozeszły się do końca.
Mężczyźni razem pracowali w ogólnopolskiej firmie ochroniarskiej, która współpracowała z bankami przy transporcie pieniędzy. Różnica między nimi polegała na tym, że Adam K. był tam zwykłym pracownikiem, a Grzegorz Ł. wiceprezesem. To właśnie wykorzystując spółkę, byli policjanci chcieli "dorobić się" milionów.
"Chodziło o to, by w prosty sposób przejąć pieniądze ładowane do bankomatów"
– opowiadał później Adam K.
Mężczyźni wymyślili, że na podstawie podrobionych dokumentów zatrudnią w firmie "swojego człowieka". Dalej plan wydawał się nierealnie prosty. Podstawiony pracownik po prostu, w dobrym momencie, miał odjechać samochodem pełnym pieniędzy. Ze względu na pełnione stanowisko, Grzegorz Ł. znał trasy konwojów i wiedział, gdzie i kiedy spodziewać się największych sum. W plan wtajemniczyli jeszcze znajomego - Marka K., a ten zwerbował Krzysztofa W. I to właśnie łódzki krawiec został wytypowany na główną postać w "skoku stulecia". Musiał jedynie... stać się kimś innym.
Podobno przez trzy miesiące pracowano nad nowym wyglądem Krzysztofa W. Mężczyzna przez ten czas zapuścił długą brodę, którą przefarbował na czarno, ogolił głowę, zaczął nosić okulary, ale przede wszystkim - przyjmował leki, dzięki którym znacząco przytył. Tak powstał "Mirosław Duda".
Właśnie w ten sposób Krzysztof W. figurował w dokumentach związanych z ochroniarską firmą. Na początku pracował w oddziale w Łodzi, jednak po kilku miesiącach - podając jako powód sytuację rodzinną - przeniósł się do Poznania. W spółce pracował rok. Przez cały ten czas, z cienia, czuwał nad nim Grzegorz W. W międzyczasie w plan został wprowadzony jeszcze jeden mężczyzna - Dariusz D. W końcu cała czwórka doczekała się dnia akcji - 10 lipca 2015 roku.
SPRAWDŹ: Szczątki kolejnego balonu meteorologicznego. Skąd przyleciał i do kogo należy?
Tamtego dnia, przed wyruszeniem w trasę bankowozem "Mirosław Duda" poprosił współpracowników, aby to on kierował. Twierdził, że ma problem z nogą i nie może jej nadwyrężać przy noszeniu. Konwojenci się zgodzili.
Pierwszym przystankiem na trasie konwoju był bank PKO BP w Swarzędzu pod Poznaniem. Po dojechaniu na miejsce dwójka ochroniarzy wyszła z samochodu. Mężczyźni wzięli worki z pieniędzmi i weszli do placówki. Gdy wrócili, bankowozu już nie było.
Konwojenci natychmiast zadzwonili do centrali - stamtąd powiadomiono policję. Choć samochód miał wbudowany czujnik GPS, to nie można go było namierzyć. Pojawiło się przypuszczenie, że auto z pieniędzmi, jak i kierowca, zostali porwani.
Porzucony w lesie pojazd został odnaleziony przez policję jeszcze tego samego dnia. W środku mundurowi znaleźli urządzenie do zakłócania GPS-u i część gotówki, której złodzieje nie zabrali. I nic poza tym. Samochód został wyczyszczony na tyle dokładnie, że po rabusiach nie było ani śladu.
W ten sposób "rozpłynęło się" 8 milionów złotych.
Firma przyjrzała się "Mirosławowi Dudzie". Szybko ustalono, że od początku zachowywał się dość podejrzanie. Nigdy nie mówił o życiu prywatnym, przeważnie nie jadł w pracy, a jeśli już - to tak, jak i wiele innych rzeczy - robił to w rękawiczkach. Po wewnętrznym dochodzeniu wyszło, że dokumenty, na podstawie których go zatrudniono, zostały sfałszowane.
Główny prezes spółki o działania w tej kwestii od razu zaczął podejrzewać Grzegorza Ł. Ten jednak szybko zniknął.
Śledztwo policji przez miesiące stało w miejscu. Do momentu, aż jeden ze złodziei popełnił błąd. Adam K. polecił żonie Agnieszce, aby wpłaciła na konto 250 tysięcy złotych. Miała to być darowizna od jej ojca. Taka kwota zwróciła uwagę służb.
Policja dotarła do Adama K. Mężczyzna został zatrzymany i postawiono mu zarzuty, do których z początku się nie przyznawał. W końcu zrobił to w styczniu 2016 roku. Złożył też wtedy obszerne wyjaśnienia i opisał przebieg rabunku. Odpowiedzialność za jego organizację zrzucił na Grzegorza Ł.
W ciągu kilku następnych miesięcy służby zatrzymywały kolejno Krzysztofa W., Dariusza D, i Marka K. Wskazany wcześniej "mózg operacji" pozostawał nie do namierzenia. Za Grzegorzem Ł. wystawiono list gończy.
Czwórka zatrzymanych została oskarżona o działalność w zorganizowanej grupie przestępczej oraz przywłaszczenie znacznej wartości pieniędzy - ostatecznie ponad 7,7 mln zł. W lipcu 2017 roku sąd pierwszej instancji uznał ich winnych. Ostatecznie Krzysztof W. został skazany na 8 lat i 2 miesiące więzienia, Adam K. na 6 lat i 2 miesiące więzienia, Marek K. na 7 lat więzienia a Dariusz D. na 6 lat więzienia. Zostali też ukarani grzywami od 5 do 15 tysięcy złotych i zostali zobowiązani do naprawy wyrządzonej szkody.
Zaledwie cztery miesiące później nastąpił zwrot w sprawie - zatrzymano Grzegorza Ł. Nie dokonały tego jednak polskie służby, a ukraińskie. Mężczyzna wpadł w ich ręce w okolicach Odessy na Ukrainie. Polskiej policji został przekazany dopiero w październiku 2018 roku. Miesiąc później usłyszał te same zarzuty, co pozostali rabusie. Nie przyznał się do winy, a o organizację rabunku... oskarżył Adama K.
W czerwcu 2019 roku sąd apelacyjny podtrzymał wyrok wobec pierwszych zatrzymanych. Cztery miesiące później ruszył proces Grzegorza Ł. W czerwcu 2021 roku sąd zgodził się z prokuraturą, że to on był pomysłodawcą rabunki i skazał go na 8 lat więzienia i zobowiązał do oddania bankowi PKO BP 2,8 mln zł. Wyrok utrzymał się w drugiej instancji, a Sąd Najwyższy oddalił jego kasację.
I to jest dobre pytanie. Skradzionych 7,7 mln zł nigdy nie znaleziono. Zaraz po tym, jak 10 lipca 2015 roku Krzysztof W. wjechał kradzionym bankowozem do lasu, razem ze wspólnikami przerzucił pieniądze do samochodów osobowych. Następnie złodzieje pojechali do domu Adama K. pod Lutomierskiem.
Zgodnie z zeznaniami Adama K., na miejscu każdy ze sprawców wziął po 250 tysięcy złotych. Resztę pieniędzy mieli zakopać. Adam K. twierdził, że Grzegorz Ł. miał później odkopać łup i uciec. Ten drugi z kolei do końca przekonywał, że z rabunkiem nie miał nic wspólnego.
Warto dodać, że Adam K. wyszedł na wolność po odsiedzeniu 3,5 roku więzienia, w 2021 roku.