Dramat pana Artura rozpoczął się przed pięciu laty, kiedy od lekarza usłyszał, że na lewej nerce ma guz wielkości 2,4 cm. – Co kilka lat robiłem badania, ponieważ moi rodzice cierpieli na choroby nowotworowe. Byłem w grupie wysokiego ryzyka – mówi „Codziennej”. Doktor Paweł P., u którego był na prywatnej wizycie, zaproponował, by zgłosił się do niego w Centrum Onkologii przy ul. Wawelskiej, w którym lekarz pracował. Podczas wizyty wyznaczył termin operacji. Mężczyzna trafił na stół.
– Kiedy się obudziłem, wiedziałem, że coś jest nie tak. Miałem szwy po prawej stronie – mówi. Lewa strona, po której znajdowała się chora nerka, była nietknięta. Mężczyzna nie mógł zrozumieć, jak mogło dojść do pomyłki. – Wystarczyło, żeby przed zabiegiem lekarz porozmawiał ze mną choć 5 minut – mówi rozgoryczony. Po opuszczeniu kliniki onkologii pan Artur trafił do stołecznego szpitala MSW. Tam lekarze usunęli mu guz z chorej nerki.
– Całe moje życie legło w gruzach – podkreśla. Był sprawnym fizycznie człowiekiem, nauczycielem WF, trenerem. Dobrze zarabiał. W jednej chwili to wszystko się skończyło. Jego życie przerodziło się w koszmar. Tym bardziej dotkliwy, że dochodzenie prokuratorskie w tej ewidentnej przecież sprawie trwało prawie cztery lata.
Więcej w dzisiejszej "Gazecie Polskiej Codziennie".
Reklama