Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Resortowi prezydenci. Zmowa milczenia a teczki TW

Dla pewnej części środowiska zawodowego SB, liczącej – jak można wnioskować z przytoczonej wypowiedzi – ok. kilkuset osób, wiedza o związkach Wałęsy z SB nie była niczym nadzwyczajnym.

Jacek Turczyk/PAP
Jacek Turczyk/PAP
Dla pewnej części środowiska zawodowego SB, liczącej – jak można wnioskować z przytoczonej wypowiedzi – ok. kilkuset osób, wiedza o związkach Wałęsy z SB nie była niczym nadzwyczajnym. Przedstawiciele tego środowiska jednak nie kwapili się, by opinii publicznej przekazać konkretne informacje na ten temat. Przez lata uważali, iż byłoby to dla nich niekorzystne - pisze Andrzej Zybertowicz w „Gazecie Polskiej”.

Żyjemy w świecie, którego fragmenty tak nas angażują, iż brakuje czasu, wiedzy i umiejętności, by ogarniać takie całości jak naród, państwo, geopolityka. Ponieważ mimo wszystko całościowa koordynacja życia społecznego jest potrzebna, wymyślono głowy państw. Kiedyś byli to wodzowie, królowie, dziś są to szefowie rządów lub prezydenci.

Tylko niektórzy z nich są faktycznie zdolni do działania na rzecz dobra wspólnego. Od czego to zależy? W znacznej mierze od tego, kto na te osoby ma największy wpływ – obywatele czy np. pasożytnicze grupy interesu. A także od tego, czy ów wpływ wywierany jest jawnie czy z ukrycia.

Wolski, Bolek i Alek

Mówiąc o sprawach kontrowersyjnych, dobrze zacząć od tego, co w świetle wiedzy naukowej uznaje się za potwierdzone fakty.

Spora część polskiej opinii publicznej nadal nie uświadamia sobie, że od roku 1989 każdy z trzech pierwszych prezydentów III RP był w okresie PRL zarejestrowany jako osoba tajnie współpracująca z komunistycznymi służbami specjalnymi. Jest to niewątpliwy, potwierdzony przez wiarygodne dokumenty, fakt formalnoprawny.

Wojciech Jaruzelski zarejestrowany był pod ps. „Wolski”, Lech Wałęsa jako „Bolek”, a Aleksander Kwaśniewski jako „Alek” – historycy ustalili to w wyniku analizy dokumentów wytworzonych przez tajne służby PRL. Chociaż akta są przetrzebione i pełny zakres kontaktów tych osób z tajnymi służbami nadal nie jest badaczom znany, to sam fakt ich rejestracji jako współpracowników służb nie ulega wątpliwości.

Kolejny niebudzący wątpliwości fakt jest następujący. W czasie, gdy osoby te ubiegały się o urząd Prezydenta RP oraz gdy go pełniły, opinia publiczna miała dostęp co najwyżej do plotek o tajnych uwikłaniach tych polityków. Co więcej, chociaż plotki takie były w obiegu, największe media nie podejmowały systematycznych i jawnych prób sprawdzenia, co jest na rzeczy. Z tego powodu opinia publiczna nie brała pod uwagę „służbowych” uwikłań trzech prezydentów. Podobnie jasne jest, iż oni sami zdawali sobie sprawę, że w Polsce (i za granicą) są środowiska dysponujące wiedzą o ich przeszłości. W dodatku środowiska te w niektórych przypadkach dysponowały materiałami kompromitującymi i miały możliwości, aby – w razie potrzeby – z wiedzą tą dotrzeć do szerokich kręgów opinii publicznej.

Kto wiedział?

Ugruntowana wiedza o sekretnych uwikłaniach trzech wymienionych prezydentów była w posiadaniu niemałej grupy osób. Z pewnym przybliżeniem można to oszacować. Kto posiadał informacje o związkach Lecha Wałęsy z SB, pokazały dokumenty i analizy zawarte w książce Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa” (2008 r).

Poza grupą urzędników SB, na początku lat 70. zaangażowanych w sprawy Stoczni Gdańskiej, mamy grupę funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa, który w latach 90. przejął akta SB, dalej polityków z obozów solidarnościowego i postkomunistycznego nadzorujących służby, a także pracowników prokuratury, która w drugiej połowie lat 90. prowadziła postępowanie w sprawie zniknięcia części akt TW „Bolek”, wypożyczonych ówczesnemu prezydentowi Wałęsie. Osoby te nie funkcjonowały w próżni społecznej i można zakładać, że niekiedy uznawały za stosowne dzielić się swoją wiedzą z osobami zaprzyjaźnionymi.

15 kwietnia 2010 r. przed Sądem Okręgowym w Gdańsku, na rozprawie z powództwa Wałęsy przeciwko działaczowi Wolnych Związków Zawodowych Krzysztofowi Wyszkowskiemu, staje „pouczony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań” świadek Janusz Stachowiak, od 1968 r. zatrudniony w Komendzie Wojewódzkiej MO w Gdańsku w pionie SB.

Świadek zeznaje: „Po 80-tym roku gdziekolwiek byłem, pracowałem w MSW, studiowałem w Akademii Spraw Wewnętrznych i jeżeli rozmowa schodziła na temat Wałęsy to mówiłem, że to był TW. Nigdy tego nie ukrywałem. (…) Nie zgłosiłem tych informacji w trakcie procesu lustracyjnego [Wałęsy – AZ] ponieważ nie chciałem się mieszać w te sprawy. Wiedziałem o niszczeniu dokumentów jakie miało miejsce, jak również o fakcie, że koledze z Gdańska Jerzemu Frączkowskiemu dla odzyskania posiadanych przez niego informacji spreparowali sprawę o handel środkami promieniotwórczymi. W związku z tym bałem się i nie chciałem się mieszać, bo uważałem, że im dalej będę od tego tym lepiej. (…) jak byłem na studiach to o tym, że Lech Wałęsa to był TW „Bolek” wiedzieli wszyscy moi koledzy z grupy na Akademii Spraw Wewnętrznych jak i współpracownicy w MSW” („Protokół z 15 kwietnia…” 2010: 8-10; interpunkcja oryginału).

To typowy mechanizm tajemnicy poliszynela. Dla pewnej części środowiska zawodowego SB, liczącej – jak można wnioskować z przytoczonej wypowiedzi – około kilkuset osób, wiedza o związkach Wałęsy z SB nie była niczym nadzwyczajnym. Przedstawiciele tego środowiska jednak nie kwapili się, by opinii publicznej przekazać konkretne informacje na ten temat. Przez lata uważali, iż byłoby to dla nich niekorzystne. Uważali tak również już w wolnej Polsce – przypomnijmy, iż proces lustracyjny Wałęsy toczył się w roku 2000. Stachowiak zdecydował się wyjść ze swoją wiedzą poza środowisko SB dopiero w końcowym okresie prac nad książką Cenckiewicza i Gontarczyka o Wałęsie. Większość jego kolegów z SB milczy nadal.

Związane ręce

Jasne jest, że polityk świadomy tego, że są na niego poważne haki, działa inaczej niż ten, który nie ma nic do ukrycia. Ten drugi ma większe pole swobodnego manewru.

Polityk, który przed wyborcami ukrywa coś istotnego, podatny jest na szantaż i wpływy ze strony tych, którzy środki szantażu posiadają.

Jaruzelskiego wybrali parlamentarzyści, Wałęsę i Kwaśniewskiego wszyscy, którzy poszli do prezydenckich wyborów. W każdym wypadku w tle ukryci byli inni, nieznani bliżej obywatelom mocodawcy ze środowiska tajnych służb. A także z zaprzyjaźnionych grup biznesowych.

Przez pryzmat „resortowych prezydentów” należy patrzeć również na ataki na Instytut Pamięci Narodowej – instytucję powołaną do prześwietlania osób publicznych. Ataki te miały jasny cel: ograniczyć stopień poinformowania obywateli, a demokracji nadać fasadowy charakter.

Kiedy bowiem polityk w poważnym stopniu zależny jest kogoś lub czegoś, kto kryje się za kulisami, wtedy demokracja staje się fasadą.

Była to zatem sytuacja, w której chociaż wyborcy mogli sądzić, że prezydenci reprezentują majestat Rzeczypospolitej i kierują się jej interesem, to politycy ci w poważnej mierze uzależnieni byli od tych, którzy znali ich sekrety.

Prezydent bez haków

Dopiero w 2005 r. Polska dorobiła się prezydenta, na którego środowiska tajnych służb nie miały haków. Prezydenta, którym nie potrafiono zza kulis manipulować lub zastraszać.

Zastanówmy się: czy jest przypadkiem, że to właśnie Lech Kaczyński, spośród wszystkich głów państwa od 1989 r., spotkał się z największym frontalnym medialnym atakiem? Atakiem, który przerodził się w przemysł pogardy?

Moim zdaniem to nie przypadek. To był mechanizm. Skoro różne Antyrozwojowe Grupy Interesów nie potrafiły prezydentem manipulować zza kulis, uruchomiono atak frontalny, by ograniczyć pole jego politycznego manewru.

– A prezydent obecny, Bronisław Komorowski? Co z nim? – ktoś spyta. Zasługuje na osobną opowieść.
 

Autor jest profesorem socjologii na UMK. Kandyduje do europarlamentu z województwa kujawsko-pomorskiego

 



Źródło: Gazeta Polska

Andrzej Zybertowicz