Co łączy Kasię Nosowską, Whitney Huston, Justynę Steczkowską, Beyoncé i Melody Gardot? To, że przepustką do ich kariery było śpiewanie w dziecięcym chórze. Wymienione artystki to zaledwie znikoma część długiej listy gwiazd, które na pierwszych stronach swoich biografii wspominają właśnie udział w dziecięcych zespołach chóralnych. Wiele z nich podkreśla, że gdyby nie chór, być może ich losy potoczyłyby się inaczej.
W latach mojego dzieciństwa bodaj w każdej podstawówce i w każdej parafii działał przynajmniej jeden chór. Trudno sobie wyobrazić rodzinne uroczystości, towarzyskie spotkania, szkolne wycieczki czy wakacyjne wędrówki bez gromkiego wspólnego śpiewu.
Czy w dobie wszechobecności muzyki, gdy dziś dowolny utwór dostępny jest na komórkę, wspólny śpiew jest powszechnym doświadczeniem? Raczej nie. Następuje proces odwrotny. W programie szkół zmarginalizowano muzykę, a śpiewu nierzadko uczy nauczycielka wychowania fizycznego.
Brak doświadczenia wyniesionego z chóru sprawia, że nawet gdy jest okazja, to odśpiewamy „Sto lat”, „Sokoły” i nieśmiertelne „Góralu, czy ci nie żal” i… kończy się repertuar. Dziś w dorosłe życie wchodzi pokolenie muzycznych analfabetów i tego stanu nie zmieni obecność w każdej telewizyjnej ramówce konkursów dla wokalistów amatorów. Polacy stają się z wolna społeczeństwem głuchym i milczącym. Dlatego należy doceniać i wspierać wszelkie chóralne inicjatywy. Tym bardziej gdy jest to koncert tak wspaniałych młodych śpiewaków, jak ci z chóru Alla Polacca, działającego przy stołecznym Teatrze Wielkim.

Reklama