Z dokumentów, do których dotarła „Gazeta Polska”, jednoznacznie wynika, że Rosjanie przesłali do Polski sfałszowane opinie pirotechniczne. Wątpliwości co do rzetelności tych badań rosyjskich były jednym z czynników, które wpłynęły na decyzję prokuratorów o przebadaniu wraku rządowego tupolewa na obecność materiałów wybuchowych.
W sierpniu tego roku Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie zwróciła się do władz Federacji Rosyjskiej o udzielenie pomocy prawnej, umożliwiającej m.in. oględziny miejsca katastrofy na lotnisku smoleńskim oraz przebadanie elementów wraku Tu-154M o numerze bocznym 101. Efektem tego wniosku była wizyta polskich biegłych w Smoleńsku na przełomie września i października.
Znikające dowody
W ubiegłym roku Rosjanie przekazali polskim śledczym dokumenty,
w których dane pozostawały w sprzeczności do tego, co było we wcześniejszych ekspertyzach przekazanych nam przez stronę rosyjską. Chodzi m.in. o dokumentację techniczną związaną z rządowym tupolewem.
To właśnie porównanie dokumentów, przekazanych nam etapami przez Rosjan, pokazało, że polska prokuratura nie otrzymała wszystkich dowodów dotyczących ekspertyz pirotechnicznych;
na dodatek wyniki badań Rosjan budzą wiele wątpliwości.
Z dokumentów wynika, że 12 i 13 kwietnia 2010 r. na miejsce katastrofy przyjechał P.A. Kremień, zastępca naczelnika Oddziału Ekspertyz Kryminalistycznych Departamentu Spraw Wewnętrznych Obwodu Smoleńskiego, oraz funkcjonariusz rosyjskiej milicji A.W. Misurkin, ekspert z Zakładu Ekspertyz Kryminalistycznych Departamentu Spraw Wewnętrznych Obwodu Smoleńskiego.
Obydwaj z różnych części tupolewa pobrali próbki (wymazy), które poddano analizie na obecność materiałów wybuchowych.
W protokole oględzin miejsca katastrofy
znajduje się informacja, że rosyjscy biegli pobrali w sumie 9 próbek z Tu-154M, natomiast w ich ekspertyzie pirotechnicznej figuruje jedynie pięć próbek.
– Nie wiadomo, jakie były wyniki przebadania czterech brakujących próbek, ale nieuwzględnienie ich w opinii powoduje, że ekspertyza jest zafałszowana – mówi nasz rozmówca zajmujący się badaniami chemicznymi.
W przekazanych do Polski dokumentach znajduje się ekspertyza z badań Kremienia i Misurkina (nr 897), nie ma natomiast szczegółowego opisu samych badań. Brakuje np. określenia granicy błędu, tymczasem każde szanujące się laboratorium podaje ten margines.
Z przekazanej polskim śledczym ekspertyzy wynika, że rosyjscy specjaliści w swoich badaniach uwzględnili 5 próbek z marli (jest to najczęściej gaza lub wata, na którą pobiera się materiał do badań – przyp. red.). Cztery zawierały wymazy z tupolewa (znajdowała się na nich substancja w kolorze szarym), jedna była sterylna, niczym niezanieczyszczona. Z ekspertyzy dowiadujemy się, że rosyjscy biegli poddali próbki badaniom na chromatografie.
„Na przedstawionych do badań tamponach z marli materiałów wybuchowych – trotylu, heksogenu, oktogenu, TEHa, okfolu, tetrylu – nie stwierdzono w granicach zastosowanej metody czułości. Uwaga: w trakcie badania tampony z marli zostały w całości zużyte” – czytamy w ekspertyzie nr 897, podpisanej przez Kremienia i Misurkina.
Zdaniem specjalistów, aby ocenić graniczną czułość tego badania, należałoby znać parametry poszczególnych etapów procesów badawczych. Na podstawie tak lakonicznej opinii nie można nic stwierdzić, poza jednym – wszystkie opisane w ekspertyzie próbki zostały zużyte.
Polska prokuratura nie ma także ekspertyzy pirotechnicznej o nr. 3451, którą Rosjanie zrobili 23 kwietnia 2010 r. – raport MAK cytuje ją jako dowód jednoznacznie wskazujący na to, że w polskim Tu-154M 101 w dniu katastrofy nie było materiałów wybuchowych. Podobnie jak w badaniach z 12 i 13 kwietnia, tak i w tym wypadku nie wiadomo, jaką metodę badawczą zastosowano oraz jak przebiegał sam proces badawczy. Zdaniem specjalistów,
bez tych danych trudno mówić o wiarygodności tej opinii.
Całość artykułu w tygodniku "Gazeta Polska"
Źródło: Gazeta Polska
Dorota Kania