– W przestrzeni publicznej krąży wiele wspomnień i podsumowań mojej prezydentury. Dołączam do nich własną, autorską ocenę – jak powiedzieliby prawnicy: „wykładnię autentyczną”. Pokazuję drogę, którą przebyłem, ze swojej perspektywy. To moje oceny, opis moich motywacji, emocji, różnych uwarunkowań, które im towarzyszyły. Stąd tytuł – „To ja. Andrzej Duda” – mówi prezydent.
Książkę można już dziś zamówić w przedsprzedaży, tylko na stronie andrzejduda.pl. Dostępna do zakupu jest także wersja z autografem autora, w ozdobnym prezentowym pudełku. Premiera 6 sierpnia – w dniu zakończenia prezydentury Dudy.
W swojej książce prezydent odkrywa nieznane dotąd kulisy najważniejszych wydarzeń w Polsce i Europie w ostatniej dekadzie oraz decyzji, które zaważyły na losach kontynentu. Pisze o dramatyzmie dyplomacji czasu wojny i o ewolucji, jaką przeszedł jako człowiek i jako lider. „To ja. Andrzej Duda” to książka mocna i poruszająca, pełna szczegółów z politycznych salonów, ale i ogólnych refleksji o naturze polityki oraz historii, która zatacza koło.
Andrzej Duda przybył dziś z niezapowiedzianą wizytą do Kijowa. Warto więc przypomnieć, jak wyglądała wizyta na Ukrainie, której prezydent nigdy nie zapomni. Był 23 lutego 2022 r., dzień przed rosyjską agresją. Tylko na Niezalezna.pl czytelnicy mogą zapoznać się z fragmentem książki.
FRAGMENT KSIĄŻKI „TO JA. ANDRZEJ DUDA”
Razem z Gitanasem Nausėdą postanowiliśmy, że 23 lutego pojedziemy do Kijowa. Mieliśmy jasny cel: pokazać światu, że jesteśmy solidarni z Ukrainą.
Moi współpracownicy odpowiedzialni za logistykę kategorycznie wykluczyli skorzystanie z samolotu. Z informacji służb specjalnych wynikało, że niebo nie jest bezpieczne. Mieliśmy w pamięci strącenie Boeinga 777 Malaysia Airlines nad obwodem donieckim w 2014 roku. Wystrzelony przez Rosjan pocisk rakietowy ziemia–powietrze doprowadził do śmierci blisko 300 osób.
Zapadła decyzja: wyruszymy do Kijowa samochodami. Pojedziemy kolumną, zabezpieczaną przez polskie służby i stronę ukraińską. Od naszej granicy to około 500 kilometrów. Pierwszy raz od czasu objęcia prezydentury miałem jechać w tak długą trasę na kołach. Gorzko pomyślałem o tym, że odkąd jestem prezydentem i wszędzie jeżdżę z kierowcą, marzę, by pewnego dnia samemu wsiąść za kierownicę i długo, samotnie, po prostu jechać przed siebie. Roadtrip przez ukraińskie bezkresne stepy – to byłoby spełnienie marzeń.
Nie dziś. Wsiadłem do auta z teczką analiz i dokumentów, a miejsce przede mną zajął szef ochrony, który wciąż odbierał meldunki służb wywiadowczych potwierdzające informacje o rychłym wejściu Rosjan na Ukrainę. Prezydent Nausėda przyleciał do Polski poprzedniego dnia. Spotkaliśmy się w Hrubieszowie, w niewielkim hotelu. Gitanas był pod wrażeniem podróży z lotniska.
– Andrzej, jakie wy macie dobre drogi! Nie autostrady między wielkimi miastami, tylko tu, na obrzeżach kraju, tuż przy granicy.
Rzeczywiście Polska modernizowała wtedy wiele lokalnych połączeń i sprawiło mi przyjemność, że widać efekty.
Rozmawialiśmy o tym, co się wydarzy. Nawet wtedy perspektywa pełnoskalowej agresji wciąż wydawała się czymś niewyobrażalnym. Taką wojnę nasze pokolenie znało jedynie z czarno-białych filmów – kolumny czołgów przemieszczają się między polami, miasta są bombardowane, ludność cywilna ucieka w przerażeniu. Czy 80 lat później tak będzie wyglądała agresja Rosji na suwerenne, niepodległe państwo, tuż przy granicy Unii Europejskiej? Coś niewyobrażalnego!
Siedzimy i rozmawiamy w gronie naszych współpracowników, mamy meldunki służb i analizy wywiadowcze. Jesteśmy przywódcami, ale nawet nam trudno uwierzyć, że atak nastąpi. Rosjanie wkroczą czy się zatrzymają? Może to jednak blef? Zawsze, nawet w najtrudniejszej sytuacji, chce się mieć nadzieję, że najgorsze nie nadejdzie.
Wyruszamy przed świtem. Docieramy do przejścia granicznego, gdy jest jeszcze zupełnie ciemno.
Po ukraińskiej stronie zatrzymujemy się na stacjach benzynowych, żeby kupić kawę lub pójść do toalety. Ludzie nas rozpoznają, dziwią się, że dwaj prezydenci stoją w kolejce po drobne zakupy. Sprzedawczynie i klienci zagadują, żartują, proszą o pamiątkowe zdjęcia. „Wow, ale fajnie, zaraz damy to na Facebooka”. I ani słowa o wojnie, zagrożeniu, lęku.
Z dzisiejszej perspektywy wiemy, że kilka dni później mężczyźni z mojego pokolenia i chłopcy z pokolenia mojej córki ruszą na front i wielu z nich polegnie. Ale teraz trwa normalność i na stacjach benzynowych między Hrubieszowem a Kijowem pojawiła się niespodziewana atrakcja – dwaj prezydenci, z którymi można strzelić sobie fotkę.
Ten kontrast między zwykłym życiem a celem naszej podróży był wtedy – i dziś nadal tak to postrzegam – szczególnie uderzający. Jedziemy wesprzeć kraj, któremu grozi wojna, ale wszystko wokół toczy się normalnie. Ludzie spieszą się do pracy, dzieci idą do szkoły. Rany boskie, czy nikt wokół nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia? Czy ktoś z nich dopuszcza myśl, że za chwilę spadną tu rakiety? Czy komuś przychodzi do głowy, że będą bombardowania?
Kijów, do którego docieramy po kilku godzinach, wciąż jest normalnym miastem – europejską stolicą. Gdy przyjadę tu ponownie za kilka tygodni, zastanę fortecę. Ludzie wykopią rowy w parkach, powstaną bunkry z betonowych kloców, rozstawione zostaną zasieki, worki z piaskiem. Ale to jeszcze nie dziś. Za chwilę prezydent Zełenski powita nas w Pałacu Maryjskim w garniturze, starannie ogolony – ot, lider dużego państwa przyjmuje kolegów reprezentujących inne kraje regionu. Będą rozmowy, konferencja prasowa – jak zawsze. Dopiero następnego dnia wszystko się zmieni i poznamy nowe wcielenie Zełenskiego – przywódcy w bluzie i spodniach-bojówkach, z zarostem na twarzy.
Jednak na razie wszystko wygląda jak z podręcznika dyplomacji.
Tylko po tym, jak fotografowie skończą swoją pracę i zamkną się drzwi gabinetów, rozmowa będzie inna niż zazwyczaj. Gospodarze wykładają kawę na ławę: zostaniemy zaatakowani przez Rosję prawdopodobnie w ciągu najbliższej doby.
Mam poczucie, jakby w pokoju, w którym siedzimy, wisiało zimne, stalowe ostrze.
Żadnych wątpliwości. Wojna będzie.
Musieliśmy wyglądać kuriozalnie. W tym pałacu jak z bajki, wśród barokowych dekoracji, pastelowych zdobień, powinny odbywać się bale, a nasze żony – wirować w tańcu pod kryształowymi abażurami. Tymczasem siedzimy nad czarną kawą my, ponurzy faceci w ciemnych garniturach, wymieniając się informacjami wywiadowczymi: skąd wejdą, ilu ich wejdzie. Spokojnie, rzeczowo. Bez złudzeń.
A przecież zaledwie pół godziny wcześniej, gdy jechałem przez miasto, towarzyszyła mi natrętna myśl: „Tu jest całkiem normalnie, to mógłby być Londyn, Paryż, Rzym albo Warszawa”. Ale to jest Kijów w przededniu najgorszego.
Myślałem o polskim losie, o osamotnieniu.
Polska została opuszczona w 1939 roku, bo wbrew podpisanym traktatom Francja i Anglia nie pospieszyły z pomocą, gdy zaatakowały nas Niemcy i Rosja.
Byliśmy sami w 1945, gdy – pomimo heroicznego poświęcenia polskiego żołnierza, Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie – Polska została zdradzona przez aliantów i oddana Sowietom na blisko pół wieku razem z resztą Europy Środkowo-Wschodniej.
Teraz moim priorytetem było to, by historia się nie powtórzyła – by deklaracje Zachodu o solidarności z tą częścią Europy nie skończyły się na pięknych słowach.
Nie pamiętam, czy powiedziałem to Wołodymyrowi i Gitanasowi, czy tylko pomyślałem: „Gdyby kiedyś, nie daj Boże, szli na Polskę, też bym chciał, byście przyjechali do Warszawy i stanęli przy mnie”.
W zasadzie nie musiałem mówić. Każdy z nas wiedział, że tego dnia, na nierozpoczętej jeszcze wojnie, zabity został pierwszy wróg: obojętność. Relacje z naszej wizyty pojawiły się we wszystkich czołowych mediach i nikt na Zachodzie nie mógł udawać, że nic się nie dzieje.
Pomiędzy rozmowami w szerszym gronie rozmawiałem z Wołodymyrem sam na sam. Pytałem o jego rodzinę.
– Co z Ołeną? Co z dziećmi?
– Bezpieczni. Są na Ukrainie. Nigdzie się stąd nie ruszamy. Zostajemy do końca.
Patrzyłem na niego, mając w głowie dramatyczne informacje, które dosłownie przed chwilą zostały jednoznacznie potwierdzone. Wniosek był jeden: Rosjanie naprawdę mają potencjał, by zaatakować Kijów i przejąć go w stosunkowo krótkim czasie. Wołodymyr wie, że ryzykuje życiem.
Jakby czytał w moich myślach:
– Jeśli im się wydaje, że wejdą jak w 2014 roku i tak po prostu zajmą nasze miasta, to są w głębokim błędzie. My teraz mamy w armii rzeszę ludzi z bojowym doświadczeniem. Byli pod ogniem, zabijali. Mamy setki, tysiące chłopaków, którzy przeszli przez front i będą się bić do ostatka. To jest inne wojsko niż w 2014 roku. Pamiętaj, że jesteśmy na wojnie od ośmiu lat.
Przeglądaliśmy ostatnie notatki przed konferencją prasową.
– Wiesz, kto wtedy, w 2014 roku, poszedł walczyć w obronie Ukrainy? – kontynuował Wołodymyr. – Weterani z Afganistanu, z czasów sowieckiej interwencji 1979–1989. Kiedy Związek Sowiecki posłał wojsko do walki z mudżahedinami, to w jego szeregach walczyli właśnie Ukraińcy. Dzisiaj ci kombatanci to już panowie w poważnym wieku, ale w 2014 roku byli ostatnimi, którzy widzieli wojnę, umieli zabijać. Więc poszli i zabijali. No i zaczęli szkolić młodszych chłopaków. I teraz ci będą teraz bronić naszego kraju.
Tymczasem mieliśmy wyjść na ostatnie przed wojną wystąpienie rejestrowane przez media i ostatni raz wyrazić nadzieję, że do inwazji nie dojdzie, że Putin się opamięta. Choć złudzeń nikt już nie miał.
– Andrzej, możliwe, że widzimy się ostatni raz – powiedział Wołodymyr przy pożegnaniu.
Obok nas postawiono biało-czerwone i niebiesko-żółte flagi, byliśmy przywódcami swoich państw, a ja miałem poczucie, że żegnam kumpla, który wyrusza na wojnę i może z niej nie wrócić.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z Kijowa, znowu myślałem o paradoksie, jakim jest rytm normalnego życia na chwilę przed katastrofą. Godzina 21.00, 22.00. Byliśmy 150, może 100 kilometrów od granicy Polski. Szef mojej ochrony odbierał co kilka minut informacje od służb specjalnych: „Musicie jechać szybciej, atak może nastąpić w każdej chwili”. Jednocześnie mijaliśmy miasta, widziałem światła w oknach. Ludzie oglądali telewizję, jedli kolację, ktoś wracał po pracy do domu. Pomyślałem, że dzieci odrabiają lekcje, szykują się do szkoły. Czy jutro do niej pójdą? W Polsce, 31 sierpnia 1939 roku, zapewne było tak samo.
Na stacji paliw zatrzymaliśmy się tylko raz, by zatankować. Nikt już nie miał ochoty na wesołe pogaduszki. Kiedy wrócę na Ukrainę w kwietniu, a więc zaledwie za kilka tygodni, podobne stacje benzynowe staną się gruzowiskami. Spalone, ostrzelane, zrujnowane.
Jechaliśmy coraz szybciej. Z uczuciem wielkiej bezsilności, jakbyśmy zostawiali za sobą tsunami, coś poza skalą.
Z rozmyślań wyrwał mnie sygnał od szefa ochrony – w jednym z samochodów w kolumnie pękła opona. Oficer poprosił mnie o decyzję, abyśmy kontynuowali podróż bez tamtego wozu. Nie zgodziłem się i oświadczyłem, że nikogo nie zostawiamy.
Zapanowała konsternacja, ale nie miałem wątpliwości: póki kolumna samochodów jedzie z prezydentem, ma specjalny status. Nie można nikogo zostawić na pastwę losu. Zjechaliśmy na parking przy lesie. Chłopaki uwinęły się ze zmianą opony w kilkanaście minut i ruszyliśmy dalej.
Dotarliśmy do Warszawy w środku nocy, położyłem się spać około drugiej. O czwartej obudził mnie telefon od jednego ze współpracowników. Zaczęło się.
Pięć minut później zadzwonił Wołodymyr.
– Posłuchaj.
Przyłożył słuchawkę do okna. Wybuchy, huk, wojna.