Żywiołowa kampania wyborcza ma w sobie coś przygnębiającego. Nawet, gdy chce się być jak najdalej od tego zgiełku, nie ucieknie się od konieczności wysłuchiwania wrzasków, wulgarnych słów, obcowania z demagogią, agresją, chamstwem. Z kłamstwami, które sypały się jak z rękawa ludzi opozycji - słowem, z całym instrumentarium współczesnych kampanii wyborczych.
Jak to możliwe jednak, że w kraju takim jak Polska, opozycja chce zdobyć władzę, posługując się tak prostackimi środkami? Chciałoby się zapytać: za kogo nas, panowie, macie? Uważacie, że jesteśmy stadem? Że trzeba nas przeciągnąć siłą fajerwerków, szkalowaniem i opluwaniem przeciwnika, obietnicami bez pokrycia?
W ogniu walk przedwyborczych część uczestników kampanii ulega kompletnemu zaślepieniu - zapomina, że jako ludzie tacy sami jak oni też posiadamy rozum. Potrafimy dotrzeć do informacji, zanalizować, porównać i ocenić. Dokonać świadomego wyboru. Ale rzecz się dziś toczy o to – nie tylko w Polsce, także w świecie - by ten „demokratyczny wybór”, suwerenny akt ludzkiej wolności, nie był w najmniejszym nawet stopniu świadomy. Temu służy odbieranie dobrego imienia ludziom, którzy sprawują władzę w państwie, co stało się głównym motywem tych dziwacznych igrzysk czy pseudo politycznego sportu, jakimi są dziś kampanie wyborcze. W tej sytuacji jedyną obroną jest wyłączenie przycisku, odcięcie się od całego kampanijnego przekazu. Zaczyna to praktykować coraz więcej ludzi.
„Dajcie mi spokój, nie róbcie ze mnie dziecka specjalnej troski, wiem na kogo mam głosować”. Złe obyczaje, jakie w najbardziej jaskrawy sposób ujawnia kampania wyborcza stają się jednak stopniowo wzorcem dla tysięcy ludzi, z tego tylko powodu, że daje im się dostęp do sfery publicznej. Hołdują im nie tylko najbardziej agresywni dziennikarze z mediów, których właścicielami są zagraniczne spółki, ale ludzie pretendujący do najwyższych urzędów w państwie. Dobrze, że kandydaci Zjednoczonej Prawicy nie zniżyli się do tego poziomu. Tą godną postawą – która wymaga dziś prawdziwego hartu ducha, bo trzeba mierzyć się z nieustannymi prowokacjami - bronią nie tylko suwerenności państwa, ale kultury i cywilizacji. Obrona państwa to także obrona języka, kultury, obrona zasad. Jeżeli broni się kultury, języka i zasad, gdy są one tak powszechnie poniewierane, gdy próbuje się narzucać ludziom styl łamiący wszelkie normy - to jest to de facto obrona prawdy. Bronić jej można nie tylko wprost, przedstawiając konkretne fakty, cyfry, ale reprezentując postawę, styl, maniery, które budzą respekt Polaków.
Większość kandydatów opozycji w tegorocznej kampanii wyborczej udowodniła sposobem mówienia i zachowania, argumentami, że polscy wyborcy są dla nich mierzwą ludzką. Kimś, kim pogardzają. Ten smutny cyrk może mieć też swoje pozytywne strony, pokazuje niezbicie, że wbrew deklaracjom system zwany szumnie demokracją jest dla strony opozycyjnej niczym innym, jak wrzaskliwy wschodni bazar. Raj dla zawodowych oszustów i tych, którzy chcą oszołomić klientów jazgotem, obezwładnić tandetnymi sztuczkami.
Światopogląd liberalny to nie tylko lektura jedynie słusznej gazety, codzienna konsumpcja newsów w jedynie słusznej telewizji, utwierdzających, że słowa „Prawo i Sprawiedliwość” brzmią ohydnie, prostacko i złowieszczo. To także konkretne poparcie „lepszej przyszłości”, w której całkowicie zniknie wiara, bo jej podmiot, zdaniem wszystkich, nie będzie znaczył nic. I o to toczy się gra.
"Po pierwsze człowiek!" - słyszymy zewsząd. Niech robi co chce, mówi co chce! Człowiek jest najważniejszy! Człowiek z definicji jest niewinny! Po pierwsze Bóg! - mówiło się jeszcze niedawno w Polsce i w Europie. Niech Słowo Boga żyje niezafałszowane w Kościele i w umyśle człowieka, by mógł on być naprawdę człowiekiem. Człowiek bez Boga jest nie tylko nieszczęśliwy, ale i niebezpieczny - przede wszystkim dla siebie samego, a ten, który jest publicznym bluźniercą także i dla innych – głosił Kościół. Czy tegoroczna kampania wyborcza, ten spektakl zupełnie jawnych kłamstw i oszczerstw ze strony opozycji, słownego szantażu, rozniecania strachu i nienawiści wśród ludzi oraz „kopania” konkurentów do władzy, tego nie potwierdza? Jeżeli brzmi to dziś wyzywająco, to dlatego, że nikt nie pragnie być „tak całkowicie” w opozycji wobec mentalności, która relatywizuje wszystko. Prawda jest tej mentalności doskonale obojętna lub wręcz wroga.
Nikt nie chce tak „skrajnie” przeciwstawiać się duchowi świata. Tak ostro odcinać się od tego, co zyskało już certyfikat i stało się modelem obowiązujących przekonań i zachowań. „Tak, ale” jest najlepszą pozycją taktyczną i strategiczną, jednoznaczne sądy przyjmowane są ze zdziwieniem, coraz częściej też z niechęcią lub z agresją. To jest ta płynąca z szerokiego świata najświeższa moda. „Naprawdę chcecie tych stosów? Tego muru na granicy? Wyklinania tęczowych? Chyba nie mówicie serio! A dajcie sobie siana! Więcej empatii i spokojna głowa, niech każdy robi i mówi co chce!” - to przesłanie odebrała jako atrakcyjne ogromna część młodego pokolenia, zwłaszcza mieszkańcy wielkich miast, studenci, pracownicy korporacji.
Jakakolwiek pryncypialność, powoływanie się na dobro człowieka, rodziny, wychowanie dzieci, normy moralne, przyszłość i bezpieczeństwo państwa zostało ośmieszone i skwitowane pogardliwym uśmiechem. „Luzik, człowieku! Puknij się w czoło, bo będziesz tylko żałosnym pogromcą pedałów! Ponurym starcem z moherową plamą na głowie. Przecież to żenada!” Brzmi to do tego stopnia atrakcyjnie, że nawet niektórzy prawicowi publicyści dali się uwieść urokowi apoteozy „totalnej wolności dla wszystkich”. Sukces podobny do tego, który pięćdziesiąt lat temu odniosła w Ameryce oszołomiona narkotykami młodzież z kwiatami we włosach i bosymi stopami, gdy żołnierze amerykańscy umierali w Wietnamie. A oni pląsali, nucąc: „Róbmy miłość a nie wojnę! Pokój, pax, peace!” Tak, miłość nie jedno ma imię. Podobnie jak „pokój”. Sukces odniesiony wówczas w Ameryce i Europie Zachodniej, który zmiótł prawicową ekipę władzy, dziś, dzięki bujaniu w obłokach części Polaków, którzy nie mogą być „nienowocześni", bo inaczej byliby „po prostu chorzy”, może być u nas zawsze ponowiony.
Warto zauważyć, że wystąpienie Donalda Tuska w poniedziałkowej debacie TVP nie miało na celu przekonania kogokolwiek do jakiegokolwiek programu, wyłożenia racji.
Obalenia argumentów przeciwnika. Nawet nie o wyśmiewanie i obrażanie premiera Morawieckiego tutaj chodziło, a „tylko” o rozbicie myślenia normalnego człowieka. O przedstawienie alternatywy dla posługiwania się rozumem. To może być atrakcyjna propozycja dla ludzi umysłowo rozleniwionych. Temu służy każdy spektakl lansujący „postprawdę”, której rzecznikiem jest szef KO.
Strzeżmy się naukowców, speców od „postprawdy”. Są o wiele niebezpieczniejsi niż Donald Tusk z jego groźnymi minami. Gdy nie broni się prawdy - w każdej dziedzinie - a w rezultacie nie szanuje się rygorów myślenia, gdy logika jest wyśmiewana, pojęcia zmieniają swoją treść, cele nadrzędne ustępują doraźnym korzyściom, albo „śmieciowym” obietnicom dawanym na piękne oczy – program najlepiej nawet przygotowanej obrony państwa nie jest w stanie w ogóle dotrzeć do wielu umysłów. „Postprawda” zakrzykuje i przedrzeźnia to co prawdziwe. Argumenty w konfrontacji z nią nie mają żadnego znaczenia. Fakty są lekceważone albo całkowicie przeinaczane w nieuczciwych polemikach.
W czasach „postprawdy” prawda jest bezwzględnie eliminowana. A nasza cywilizacja dosłownie umiera - ze skomleniem, nie z grzmotem, jak pisał Thomas Stern Eliot.
Gdy myślimy o kimś, kto mógłby nas przed tymi błędami uchronić, zwłaszcza dziś, gdy każdy niemal błąd przyjmowany jest z gorącym aplauzem, cieszy jako nowinka, podnieca i kojarzy się z postępem w „poszerzaniu przestrzeni ludzkiej wolności”, beztroski i pełnego wyzwolenia, przychodzi na myśl Postać, którą obdarzamy także - pośród wielu tytułów - tytułem Pogromczyni wszystkich herezji. Z błogosławieństwem Maryi, Królowej Polski, wybierzmy na kolejne cztery lata polskie władze.