Prawo i Sprawiedliwość w ciągu kilku lat zbudowało zręby społeczeństwa dobrobytu w Polsce. Ale rządząca partia płaci też frycowe za pandemię, wojnę i rozpalone przez lewicę wojny kulturowe, które do swoich celów próbuje wykorzystać także Platforma Obywatelska. Społeczny pokój i niepokój; stabilność i niestabilność – nietrudno spostrzec, co proponuje dziś Polakom i Polkom PiS, a co – PO.
Gdy po 2015 roku PiS przystępował do wielkiego planu reformy polskiej rzeczywistości społeczno-gospodarczej, niemal zewsząd było słychać sarkania, że to „socjalizm” i „powrót do PRL”. Niestrudzony demiurg i apologeta ultraliberalnego status quo, czyli Leszek Balcerowicz, miesiąc po miesiącu i rok po roku wieszczył kryzys gospodarczy i katastrofę ekonomiczną. Gdy w czas pandemii i wojny zaczęła wzrastać inflacja, wreszcie mógł poczuć się spełniony. Totalniacka opozycja szybko podchwyciła wątek – po latach politycznej posuchy wreszcie miała się czego uchwycić.
Jesienią 2022 roku Tusk z propagandy kryzysu uczynił swoje główne polityczne narzędzie. Równocześnie sprytnie zaczął się przedstawiać jako zwolennik i gwarant polityki społecznej wprowadzonej przez PiS – raptem cała Platforma, partia twardego ultraliberalizmu, zaczęła zapewniać, że w sprawach społecznych nieledwie dogoni i przegoni formację Jarosława Kaczyńskiego. Ta strategia przyniosła pewien sukces: gra na antypisowskich fobiach, politycznej amnezji części elektoratu, niespotykanych nigdy w przypadku PO socjalnych obietnicach i ostentacyjnej wręcz patriotycznej retoryce, która przeczy wszystkiemu, co dotąd partia Tuska sobą reprezentowała. Notowania Platformy ruszyły nieco w górę – głównie kosztem elektoratu pomniejszych totalniackich formacji.
Banalna prawda jest jednak taka, że Donald Tusk odcina dziś kupony od sukcesów znienawidzonej przez siebie partii, czyli PiS. Polska po 2015 roku nie tylko wzmocniła się gospodarczo w skali makro. Zdecydowanie wzrósł społeczny dobrobyt – co od początku było jasno artykułowanym celem liderów rządzącej formacji. Jeszcze przed nastaniem pandemii Jarosław Kaczyński wskazywał, że zrównoważony model rozwoju społeczno-gospodarczego – niepraktykowany wcześniej w III RP – pozwoli zbudować w Polsce własną drogę do społeczeństwa dobrobytu. Swoją drogą to znamienne, że nasi milusińscy zwolennicy „konstytucji i demokracji” przez lata zapominali o zapisanej w ustawie zasadniczej „społecznej gospodarce rynkowej”. W teorii i praktyce bliższy był im wilczy kapitalizm, który nad Wisłą szczególnie uprzywilejowywał postkomunistów, zblatowaną z nimi część postsolidarnościowych elit i bardzo duży zachodni kapitał. Za to znakomitą większość Polek i Polaków traktował jako bardzo tanią siłę roboczą, traktowaną jako obcy we własnym kraju.
Przez lata rządów PiS wzrastał optymizm konsumencki. Było to ściśle skorelowane ze wzrostem gospodarczym w skali całego kraju, coraz to bardziej spadającym bezrobociem, wzrastającymi pensjami. I ogólnym poczuciem bezpieczeństwa. To zjawiska nieznane w większości krajów zachodniej Europy – może poza, niewielkimi, sielankowymi oazami wielkiego kapitału, takimi jak Szwajcaria czy Luksemburg. Polska jest jednak kilkudziesięciomilionowym krajem – a mimo to dzięki rozsądnej polityce wewnętrznej i odpowiedzialnym decyzjom na arenie międzynarodowej uchroniliśmy się choćby przed imigranckimi gettami i islamskim terrorem w szkołach. Na to ostatnie otwartym już tekstem narzekają choćby niemieckie media – wystarczy regularna lektura polskojęzycznego portalu Deutsche Welle.
Dobrobyt i bezpieczeństwo – gdyby w polityce wciąż grały rolę staroświeckie hasła, PiS mógłby się nimi z pewnością posługiwać. Co do zaproponowania ma totalniacka opozycja, na czele z Platformą Obywatelską Donalda Tuska? Po pierwsze – społeczno-gospodarcze rozwarstwienie. Po drugie – niepokoje społeczne i ogólny spadek bezpieczeństwa i poczucia społecznego pokoju i stabilności. Rozwarstwienie ekonomiczne było oczywiście znakiem rozpoznawczym ultraliberalnych i postkomunistycznych rządów. W 2015 roku, gdy PiS doszedł do władzy, ten model był na wyczerpaniu – tyle że nie były w stanie dostrzec tego ani mainstreamowe media, ani – tym bardziej – platformerskie elity. W parze z uśmieciowieniem pracy szło przekonanie, że za głodowe stawki nie da się już żyć, a myśl o zarobkowej migracji dawno przestawała cieszyć polskie rodziny, które miały już za sobą pierwszą falę unijnych migracji za chlebem do Wielkiej Brytanii i Niemiec.
W grę wchodziło jednak coś jeszcze – przemoc i przywileje symboliczne. Rozwarstwienie jest nie do uniknięcia w kapitalistycznej gospodarce (było zresztą faktem także w świecie realnego socjalizmu). Ale w czasach postkomunistyczno-neoliberalnej władzy, w czasach SLD i PO, ważne było poczucie elit, że należy im się specjalne traktowanie. Odprysk tej mentalności zobaczyliśmy niedawno, przy okazji sprawy Jerzego Stuhra, który ogłosił w onetowskich mediach: „Czuję się niewinny, skończyło się na kolizji. Tak naprawdę nic nie zrobiłem, więc wewnętrznie jestem kompletnie czysty”. I narzekał, że „prokuratura się go czepia”.
Najlepszej odpowiedzi krakowskiemu aktorowi udzielił minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro: „Jechał pijany, potrącił człowieka, ale »denerwują go pomówienia«, bo przecież »nic nie zrobił« i »jest wewnętrznie kompletnie czysty«. Stuhr to esencja polskich pseudoelit przekonanych o swojej wyjątkowości i staniu ponad prawem. Przez lata chronieni przez sądy i lewackie media uwierzyli, że są rasą nadludzi, którym wolno więcej. Pyta Pan, po co prokuratura Pana ściga?! Żeby wymierzyć sprawiedliwości, bo w wolnej Polsce nie macie większych praw”. Dodajmy dla jasności, że fala krytyki pod adresem Stuhra była tak duża, iż aktor w specjalnym oświadczeniu dla Onetu wyjaśnił, że jego wypowiedź „była nieprecyzyjna”.
Sądzę jednak, że spostrzeżenia ministra Ziobry pozostają w mocy. Co więcej – w ostatnich latach liczni reprezentanci i reprezentantki proplatformerskich elit wielokrotnie dawali wyraz swojej pogardzie i obrzydzeniu wobec zwykłych ludzi, których oskarżali o wszelką małość, głupotę, sprzedajność, chciwość. Oni tęsknią, tęsknili i będą tęsknić do Polski sprzed 2015 roku nie dlatego, że mają dziś mniej pieniędzy (podejrzewam, że wciąż znakomicie sobie radzą finansowo), ale dlatego, że zabrano im poczucie symbolicznej, mentalnej władzy. Dokuczliwie brak im niegdysiejszego zblatowania z władzą, poklepywania po pleckach z platformerskimi ministrami oraz ważnymi urzędnikami i funkcjonariuszami służb. O ile łatwiej by im się żyło, gdyby było tak, jak było.
Druga sprawa, o której wyżej wspomniałem, to poczucie bezpieczeństwa i pokoju społecznego. Polacy traktują jako oczywistość to, że we własnym kraju mogą czuć się bezpiecznie. Ale kryzys na granicy polsko-białoruskiej oraz kryzys imigrancki powinny nam uświadamiać, jak łatwo moglibyśmy to stracić, gdyby Polską rządzili dziś ludzie pokroju Janiny Ochojskiej. Przecież prouchodźcze wzmożenie lewicy i liberałów doprowadziłoby do paraliżu straży granicznej w kryzysowej sytuacji, nie mówiąc już o dalszej zapaści polskiej armii, która pogłębiałaby się z pewnością, gdyby Platforma wciąż rządziła w Polsce. To nie jest kwestia tylko innych ludzi na ważnych stołkach – to kwestia zupełnie innej mentalności i politycznej wizji PiS i totalniackiej opozycji. Dziś można odnieść wrażenie, że Ochojska to folklor w szeregach własnej koalicji. Ale to nieprawda – rządy Platformy bardzo świadomie szły za niemiecką logiką w sprawach imigracji.
I jeszcze jeden wątek – dziś widać jasno, że tylko rządy centroprawicy stanowią tamę dla obyczajowej rewolucji w polskiej polityce. Liberałowie są gotowi podżyrować każdy pomysł i każdą bohaterkę radykalnej lewicy – byle tylko ugrać na tym coś dla siebie. Donald Tusk uważa za wiarygodną nie tylko Martę Lempart, próbuje wzmocnić swój kapitał także na postaci pani Joanny z Krakowa. Tego nie jest w stanie zaakceptować dziś niemała część elektoratu również dalszego od PiS i Konfederacji. Nawet przeciętny liberalny wyborca obawia się, że wahadło odchyli się za bardzo w lewo. Ale widać wyraźnie, że Tuskowi bardziej opłaca się wojna kulturowa. I że gotów rozpalać ją coraz bardziej, jeśli uzna, że opłaca mu się to w sporze ze znienawidzonymi politycznymi przeciwnikami.
Co PiS może przeciwstawić totalniackiej opozycji? Gwarancję pokoju i spokoju społecznego, wzrostu społeczno-gospodarczego dla wszystkich i szacunku dla zwykłych ludzi. Oraz uznania dla ich życiowych aspiracji. O tym także będą te wybory.