Od powstania III RP co rusz pojawia się problem wykorzystania służb specjalnych w walce politycznej. Użycie UOP do ukrycia materiałów archiwalnych dyskredytujących Lecha Wałęsę, oskarżenie Józefa Oleksego z zbrodnię szpiegostwa z wykorzystaniem dziecinnej prowokacji rosyjskiej, szafa Lesiaka i inwigilacja prawicy, westernowa sprawa zatrzymania prezesa Orlenu w 2002 r.…I tak aż do ostatnich erupcji emocji w związku z ujawnieniem przez media informacji (w tym wrażliwych), ewidentnie pochodzących z materiałów postępowania sprawdzającego prezydenta i szefa BBN.
Za każdym razem dziennikarze z wypiekami na twarzach chóralnie żądają znalezienia i ukarania winnych. Politycy licytują się na radykalizm ocen i z trudem wymyślają riposty, z nadzieją, że zostaną zacytowane przez media, stając się modnym bon motem. A potem, gdy już wszystko ucichnie, nic się nie zmienia. Nikt nie zadaje nieprzyjemnych pytań: skąd biorą się takie kurioza w państwie demokratycznym? I jak to możliwe, że do tego dochodzi? I wreszcie: dlaczego od ponad trzech dekad powtarza się to jak zły sen i nikt w Polsce nie jest w stanie tego zmienić? Zupełnie, jakbyśmy mieli do czynienia z działaniem siły wyższej. Najpierw jest kataklizm, krzyki i żądania rozliczeń, a gdy fale opadają, wszyscy pogrążają się w zgodnej bierności. Majemo, szo majemo. Nic nie poradzisz.
Co ciekawe, zarówno diagnoza, jak i kuracja są proste jak schemat taczanki. Otóż mechanizm polityzacji służb specjalnych został w nie wmontowany już przy ich powstaniu, przy czym – co niestety częste w Polsce – do stworzenia go użyto szczytnego hasła cywilnej kontroli nad służbami specjalnymi. Wydawało się to rozsądne, zważywszy PRL-owską Służbę Bezpieczeństwa, będącą policją polityczną, jak trup uszminkowaną w służbę specjalną. Wydawało się więc, że należy stworzyć parlamentarne mechanizmy kontroli tak niebezpiecznego narzędzia. Tyle, że efekt (jak tyle razy w RP) był przeciwny do zamierzonego, a przy tym destrukcyjny dla samych służb.
Zaufani ludzie z teczki
Najlepiej widać to na przykładzie największej służby specjalnej w RP, czyli ABW. Otóż jednym z głównych rozwiązań – poza iluzoryczną kontrolą ze strony Speckomisji i Kolegium ds. Służb (niedawno w rozmowie prywatnej jeden z byłych zastępców Szefa powiedział mi, że nie przygotowywał się na spotkania z KSS, bo wystarczyło kilka dobrze brzmiących ogólników, żeby panowie rozeszli się zadowoleni) – jest praktyka wyznaczania szefa ABW przez premiera, czyli przedstawiciela zwycięskiego ugrupowania politycznego. Od powstania UOP aż do dzisiaj dwie trzecie szefów ABW wywodziło się spoza służby. Teoretycznie powinno to gwarantować lepszy kontakt z egzekutywą rządową i brak uwikłań personalno-służbowych.
W praktyce prowadziło do chronicznych aberracji. Niemal każdy szef – zgodnie ze świecką, polską tradycją – przynosił w teczce grono ludzi zaufanych, których wyznaczał na stanowiska kierownicze (w służbach rosyjskich to tzw. chliebnyje miesta) w Agencji. Początkowo trzymano się zdroworozsądkowej zasady, że zastępcy dyrektorów i naczelników powinni być doświadczonymi funkcjonariuszami, z upływem lat jednak ten niewygodny karierowo wymóg został z ulgą zapomniany, w związku z czym służba bywała kierowana przez woluntarystycznie dobranych ludzi, bez oglądania się na jakiekolwiek kryteria merytoryczne. Kaskadowo (bo naznaczeńcy otaczali się kolejnymi zaufanymi) służba była obsadzana przez ludzi mających jeden wspólny mianownik: ich kariery nie były wynikiem pracy i kompetencji, a przychylności kierownictwa. Co za tym idzie, nie było mowy, żeby ktokolwiek dyskutował z jakimikolwiek poleceniami, nawet, jeśli były one z definicji szkodliwe. Chwilami dochodziło do operetkowych sytuacji, gdy służbami kierowali ludzie, którzy nawet dnia nie przepracowali w tym zawodzie, ale byli gotowi namiętnie pouczać oficerów z kilkudziesięcioletnim stażem.
Naznaczeńców poznawał po wąsach
Żeby ułatwić ten proces cyklicznej klientelizacji służby, już w UOP zrezygnowano z normalnej polityki kadrowej. Nie dało się inaczej, bo jak dyrektorami zarządów mieliby zostać trzydziestolatkowie z Wolności i Pokoju, bez grama profesjonalnego doświadczenia? To jednak nigdy nie uległo zmianie. Tak, jak w 1990 r., do dzisiaj nie ma konkursów na stanowiska kierownicze, brak nawet – choćby granicznych – wymagań stanowiskowych, dzięki czemu możliwy jest pełen woluntaryzm w obsadzie stanowisk. Zdarzało się, że łamano zapisy ustawy, dając stopnie oficerskie panom bez wyższego wykształcenia, w komiksowy sposób produkując pułkowników z pogwałceniem wymaganych prawem okresów i rozdając kolegom ordery jak briożki z czekoladą.
Zbigniew Siemiątkowski powiedział mi kiedyś, że był w stanie poznać każdego naznaczeńca gen. Nowka po wąsach, które nosili podobnie jak ich patron. Ta opinia, choć rodem z Mrożka, ma wartość diagnostyczną, bo niemal zawsze za szefami spływała do Agencji chmara krewnych i znajomych królika, węszących okazję do Lemowskiego „pałacowania” (czyli pomieszkania w pałacu). Tym sposobem w miejsce normalnego dla dojrzałych służb procesu budowania kadry w oparciu o obiektywną selekcję i promowanie najzdolniejszych, powstał odpowiednik dworskich karier u Króla Słońce: każdy, kto się spodobał szefostwu mógł zostać dyrektorem lub naczelnikiem i przeżyć kilka lat w pełni korzystając z fruktów władzy. A warto tu zacytować szefa Nóżkę, że kierowanie służbą jest czystą przyjemnością w porównaniu z mordęgą cywilnych instytucji: po prostu wydaje się rozkaz i już, zostanie wykonany.
Służba upartyjniona i poza kontrolą
Dzięki temu, mają miejsca trzy groźne dla państwa procesy:
- stopniowej deprofesjonalizacji służby,
- demoralizacji funkcjonariuszy widzących aż za dobrze, że praca i profesjonalizm są najmniej istotne w karierach
- i – last but not least – polityzacji służby.
Precyzyjniej należało by powiedzieć, że mówimy o upartyjnieniu służby, odbywającym się pod hasłem depolityzacji i cywilnej kontroli. Służba, kierowana przez powiązanych z patią rządzącą ludzi – nie będąc w stanie sprawnie wypełniać ustawowych zadań – skupia się bowiem na wypełnianiu oczekiwań politycznego kierownictwa. Dodajmy do tego opisywane przez płk. Małeckiego samo-zadaniowanie się i samo-rozliczanie się przez służby (a wiec brak najbardziej elementarnych narzędzi kontroli), by mechanizm notorycznego wykorzystywania służb specjalnych w doraźnych grach partyjnych stał się klarowny. Opisywane co jakiś czas skandale nie są losowymi aberracjami, pomyłkami zazwyczaj sprawnej maszyny, lecz oczywistym skutkiem systemowej anomii, która stała się kamieniem węgielnym polskich służb specjalnych.
Dopóki nie dojdzie do zmiany tej ukrytej przed opinią publiczną maszynerii samodestrukcji służb specjalnych, dopóty Polska nie będzie w stanie skutecznie zwalczać zagrożeń, a afery polityczne z wykorzystaniem instrumentarium służb będą chronicznym elementem życia politycznego w RP.
O autorach: