No, okropnie się żyło, zatruwaliśmy wszystko dokoła wyziewami aut i bydła hodowlanego, ale przynajmniej było ciepło i mieszkało się we własnym domu, a nie w komunalnej pieczarze.
Architekci nowych wspaniałych światów i ich dzieła
Nic dziwnego, że władający tym światem ze swojego „podziemia” strasznie się denerwowali, że taki pseudoszlachcic na zagrodzie ma taki sam głos w demokratycznych wyborach jak oni, chociaż ma tylko jeden trujący atmosferę samochód, a nie jak oni sto, i lata klasą ekonomiczną, nie prywatnym dżetem. Co gorsza, mimo uporczywej edukacji opanowanych przez tamtych mediów i uniwersytetów ten morlok ośmiela się od czasu od czasu wybrać nie tego, kogo trzeba, najwyraźniej ze skandaliczną intencją, by bronił jego ciasnych interesów, a nie dobra planety, czyli jej prawdziwych rządców.
Żyłem w zamierzchłych czasach, gdy ówczesna reakcja ekscytowała się zbliżaniem się wykrakanej przez Orwella daty 1984, oczekując podświadomie upadku komunistycznego reżimu. Wielką popularnością cieszyła się wśród jaskiniowych antykomunistów książka „Czy Związek Radziecki przetrwa do 1984 r.?” dysydenta Andrieja Amalrika. Napisana w 1969 r., odznaczała się optymizmem, przewidując nieuchronny rozpad imperium sowieckiego. Póki nie nastała Solidarność, nie bardzo w to wierzyliśmy, ale od sierpnia 1980…
Projektowany dla nas „nowy wspaniały świat” to etap przejściowy do idealnego dla planety bytowania w pieczarach. Oazy przyszłego szczęścia gdzieniegdzie już istnieją. Korea Północna jest wprawdzie słabo dostępna dla badań z zewnątrz, a „russkij mir” rozlatuje się na naszych oczach, choć korzystał z narzędzi wymóżdżania, o jakich Stalin mógł tylko marzyć, ale mamy inny przykład pokazujący, jak się będzie nam żyło w charakterze proletów mających zaszczyt zapierniczać na rzecz nielicznych oświeconych-postępowych z wyższej kasty.
Dusza Zachodu nigdy nie spotka się z duszą Wschodu
Chiny nie muszą jak zgniły Zachód rozwalać wszelkich więzi społecznych przez niszczenie tradycji i wiary durnymi teoriami typu politpoprawność i gender oraz ekoreligią, bo już dawno zniszczono tam wszystko poza ideą świętości cesarza i nietykalności dworzan, czyli aktualnie pana Xi i magnatów z Komunistycznej Partii Chin.
Wprawdzie Pekin jeszcze lepiej niż Moskwa opanował sztukę mącenia w głowach cudzoziemcom, ale w odróżnieniu od młodszego brata z Phenianu (gdzieś mam nowomodne żądania pisania Beijing zamiast Pekin czy Pyongyang zamiast od dziesięcioleci w Polsce stosowanej i zrozumiałej dla każdego pisowni) nie tak ściśle odizolował „długonose diabły”, jak nazwano niegdyś w Azji białych cudzoziemców. Wskutek tego do światowych kanałów telewizyjnych trafiają nie tylko perfekcyjnie zrealizowane laurki przedstawiające Chiny jako raj na ziemi dla pand i hunwejbinów, ale i produkcje zrealizowane przez ludzi Zachodu. Kiedyś w nocy natknąłem się na taki dokument i zdębiałem!
Choć w młodości jak każdy zachwyciłem się naukami tao, co znaczy „droga”, to w miarę doroślenia przekonywałem się coraz bardziej, że jak skonstatował nie byle jaki znawca – Rudyard Kipling – o zetknięciu się dwu całkowicie odmiennych kultur: „Och, Wschód to Wschód i Zachód to Zachód, i nigdy się nie spotkają”. Nie pomogło rozprzestrzenienie się na Zachodzie jogi i sprymitywizowanego do wróżbiarstwa tao w postaci I-cing; każdy myślący zachodniak, choć przyzna rację Lao-tsy, że „na szczyt góry wiedzie tysiąc ścieżek, ale nie można iść nimi wszystkimi jednocześnie”, wybierze raczej ścieżkę bardziej zrozumiałego rodzimego mistrza paradoksu logicznego Heraklita i drogę, którą jest Chrystus.
Nasi nauczyciele nie walili ucznia bambusową pałką po każdym pytaniu, ale cierpliwie odpowiadali; tym się różni Logos od mętniactwa Wschodu, o czym pisał w czterech tomach wielki rosyjski męczennik współczesny, zamordowany przez KGB ojciec Aleksander Mień. Niedawno ponownie przeczytałem to jego opus magnum analizujące buddyzm, hinduizm, zen i islam, by wykazać całkowitą nieprzystawalność ich wszystkich do ducha i duszy człowieka kultury zachodniej. O ile on tę kulturę jeszcze ma, bo jego natchniony zgoła nie przez Logos duch szaleje, a ponieważ nieszczęsny nie wierzy, że ma duszę, więc ją sprzedał i nawet nie wie kiedy, komu i za co.
Można w posiadanie owej duszy zasadnie wątpić, oglądając popularne zachodnie programy telewizyjne. Gdy rzecz dotyczy np. urządzenia domów, nie może zabraknąć posążka Buddy, pomieszczenia do uprawiania jogi i medytacji transcendentalnej, nie wspominając już o tym, że o rozmieszczeniu pomieszczeń i sprzętów decyduje bezapelacyjnie jakaś feng-szuja.
Prawdziwe podziemne miasto
Wróćmy do filmu dokumentalnego, który mną wstrząsnął. Nie pamiętam, czy to Francuzi, czy Anglicy wykazali się przemyślnością, by wbrew wszelkim utrudnieniom, a nawet policyjnym strażom przeniknąć z kamerą do realnie od lat istniejącego chińskiego podziemia w dosłownym sensie słowa [powstałe w latach 1969–1979 podziemne miasto w Pekinie – Dixia Cheng – mieszczące się w gigantycznych schronach przeciwatomowych, jego mieszkańców często nazywa się szczurzym plemieniem – przyp. red.].
Chodzi o tysiące (setki tysięcy?) ludzi, którzy przybywszy ze wsi do wielkich miast w poszukiwaniu lepszego życia w okresie boomu gospodarczego lat 90. z entuzjazmem zamierzali stworzyć chińską wersję „amerykańskiego marzenia” – od pucybuta do milionera. Dla takich ludzi największym problemem jest oczywiście mieszkanie. Nawet gdybyś pracował dzień i noc na okrągło, nie będzie cię stać w Pekinie czy Szanghaju na wynajęcie choćby komórki na miotły, a spod mostów, ze skwerów i dworców brutalnie przegania policja. I wtedy odkrywasz życie podziemne.
Kilka, czasem kilkanaście pięter pod ziemią w ogromnych bunkrach przeciwatomowych budowanych masowo za czasów Mao kryje się ludzkie mrowisko. Kupuje się tu klitkę bez okien wielkości 4–6 mkw. za pieniądze duże, ale możliwe do odłożenia z katorżniczej pracy na powierzchni, oczywiście w nadziei na dorobienie się, by żyć kiedyś tam, na górze. Tyle że gospodarka Chin wbrew propagandzie mocno oklapła, więc w podziemnym mieście coraz więcej realistów decyduje się żyć tu na stałe i pracować – są już sklepy, zakłady fryzjerskie, dentyści, wszystko dopasowane do zarobków tych ludzkich mrówek.
Czy potrzebna jest jakaś pointa? Widać z tej historii, że niezależnie od koloru skóry, rodzaju tradycji i kultury, by jakoś wyżyć, człowiek gotów jest zamieszkać w piekle na ziemi, które chcą nam wszystkim zbudować samozwańczy władcy naszej Ziemi, w istocie jedynie namiestnicy księcia tego świata, jak nazywa Chrystus diabła.
Książę to nie król, a ta pomyłka sporo ludzkość kosztuje. Jak bowiem powiedział św. Jan Paweł II: „Obecność szatana w historii ludzkości zwiększa się w tej samej mierze, w jakiej człowiek i społeczeństwo oddalają się od Boga”.