Odkąd odkryłem, że na portalu Niezależna.pl pojawiają się pod moimi tekstami komentarze, obserwuję je z rosnącym zainteresowaniem. Krzepiące jest przekonanie się, że nie tylko ktoś czyta, com napisał, ale poczuł się moim tekstem aż tak poruszony, że chciało mu się zamieścić na ten temat własne zdanie i bronić go w polemice z mniej życzliwymi dla autora czytelnikami.
Polska w sercu żyjąca
Żałuję jedynie, że spierający się pod moimi tekstami nie podają swojego wieku, bo o ile racjonalnie zakładam, że mogę trafiać do ludzi mojego pokolenia, to najbardziej mnie interesuje, czy dotyczy to również ludzi młodszych o dekadę, dwie, trzy.
Kupiłem niedawno znakomitą książkę młodego blogera znanego jako Razsierpemrazmłotemwczerwonąhołotę pod pięknym tytułem „Manifest antykomunistyczny”. Oczywiście nie dla siebie, bo jako jaskiniowemu antykomuniście nie trzeba mi tłumaczyć, czym jest zła komuna, ale dla najmłodszych członków rodu, gdyż autor robi to świetnie, posługując się zakresem pojęciowym właśnie młodych, i chyba do nich trafia, skoro uzyskuje oszałamiające wyniki sprzedaży mimo wiader pomyj wylewanych na jego „faszystowskie” dzieło przez media głównego nurtu spływu nieczystości. Czytają nas – zaczną od niego lub Lubacha, a dotrą do Józefa Mackiewicza!
Będę się starał jak wspomniany młodszy kolega autor dotrzeć w tym tekście także do czytających z młodszego pokolenia z próbą choćby powierzchownego bilansu zysków i strat naszej Rzeczypospolitej, nie tej numerowanej, ale w sercu żyjącej. Jak w genialnym wierszu Jana Lechonia „Chełmoński”:
„Jak w Polsce płyną skądciś swędy spalenizny,
Zając przemknął przez drogę, piesek obok człapie.
Wiem, czego mi potrzeba: tęsknię do ojczyzny,
Której nigdy nie było i nie ma na mapie”.
Czas nieistnienia w piastowskich konturach
Lechoń pisał to na emigracji, gdy Rzeczpospolita w trakcie II wojny światowej znów przestała istnieć, ale przecież to samo poczucie nieistnienia miałem ja i moi przyjaciele w czasach Peerelu mimo wyraźnych na mapach „piastowskich” konturów państwa. Niezbyt przeze mnie ceniony pieszczoch salonów Tadeusz Konwicki zręcznie ujął status tego quasi-państwa w swojej „Małej apokalipsie”: flaga jest jeszcze biało-czerwona, ale pas biały wciąż się kurczy aż do rozmiarów pasemka „narodowej” ozdóbki czerwonej płachty.
Ukryty w powieści pod innym nazwiskiem reżyser Wajda wyznaje: „Popatrz, zacząłem od filmu, który szkalował AK, czyli środowisko, z którego wyszedłem, następnie skręciłem obraz gloryfikujący to nieszczęsne AK. (...) Polskę zgwałcono. Długo broniła się, gryzła zębami, drapała pazurami, aż wreszcie uległa. I znalazła rozkosz w tej biernej uległości. (…) Ja także zostałem zgwałcony. Ruchają mnie bydlaki, a ja się poddaję i nie poddaję zarazem, pojękuję z cicha i gryzę, gdzie mogę”.
Znającym PRL tylko z komedii Stanisława Barei powiedzmy z ponurego doświadczenia: tak, komuna była śmieszna, ale bynajmniej nie zabawna i reżyser dobrze o tym wiedział w odróżnieniu od dzisiejszych widzów jego filmów, którym wkładają do półgłówków przekonanie, że za PRL świetnie się żyło. Otóż w istocie żyło się chu… Zaraz! Wszak takich wulgaryzmów, popularnych na salonach spadkobierców KPP-owskiego lumpenproletariatu, nie słyszało się nawet u peerelowskiego chamstwa! Wychowałem się na praskich podwórkach Grochowa i jako dzieciak nigdy nie słyszałem od sąsiadów roboli, złodziei i lumpów słowa na k, bo obrażałoby to uszy ich żon i kochanek, kobiet jako takich! Kiedy ja byłem na zdjęciach filmowych i żona o godz. 5 rano wyprowadzała naszego psa, stojące już przed sklepikiem menele kłaniały się z uszanowaniem, upraszając się o brakujące do piwka rytualne 50 groszy, a gdy okazywała empatię, już wkrótce zasłynęła w okolicy jako „Pani Łagodna”.
Ich czerwone Księstwo Warszawskie
Ale to nie był PRL, to były resztki przedwojennej mentalności, które w skarlałej formie przetrwały na niezniszczonej w powstaniu mojej Pradze. Z rodzicami chodziło się 1 sierpnia na Powązki, a w szkole opluwano Powstanie Warszawskie, o Cudzie nad Wisłą zaś mówiło się jako o nieudanej napaści imperialistycznej Polski na szlachetny Związek Radziecki (słowo „sowiecki” było absolutnie wyklęte). Tzw. Ludowe Wojsko Polskie, jak się dowiedzieliśmy od płk. Ryszarda Kuklińskiego, miało służyć do zasłania trupami polskich desantowców plaż Danii, podczas gdy sam PRL miał spłonąć w nuklearnym ogniu odwetowego uderzenia NATO. I uczono nas, że to właśnie jest słuszne, piękne i zbawienne.
A nie oszukujmy się – po wykonanej przez Niemców i Sowietów totalnej masakrze polskich elit podczas II wojny światowej, po podboju sowieckim w 1944 r. i wykończeniu patriotów i Żołnierzy Wyklętych, po zdławieniu poznańskiego buntu w 1956 r. – większość narodu uznała, że polskość przegrała, a żyć jakoś trza. I tak zwana gomułkowska mała stabilizacja z topornym automobilem Syrenka jako szczytem marzeń naprawdę pochłaniała większość energii narodu, a kreujący się na niezależnych artyści, na pierwszomajowych pochodach radośnie pozdrawiający komuszych wodzów, stworzyli sobie z ich łaski „czerwone Księstwo Warszawskie” opisane przez jednego z beneficjentów, reżysera Andrzeja Żuławskiego w powieści autobiograficznej „Lity bór”. Pisze tam szczerze o swoim środowisku, dziś bezczelnie pretendującym do bycia autorytetami moralnymi: „Gdyby gros tych ludzi nie poszło na pewną formę współpracy i kolaboracji, to ja bym na przykład nie był filmowcem, nie skończyłbym żadnej szkoły, nie byłbym w Paryżu itd. Nie byłoby nic z tego. (...). To były, owszem, formy kolaboracji z tym państwem”.
W majestacie Rzeczypospolitej
Oni trwają na różnych kluczowych i lukratywnych stanowiskach nadal. Pod ich rządami zawsze będziemy pariasami, razem z naszą Polską. Ale w przededniu 11 listopada, niegdyś zakazanego przez komuchów, a opluwanego dziś przez ich spadkobierców święta odrodzonej Polski czujemy wzrastanie Lechoniowej ojczyzny w sercach...
Był rok 2009, po raz pierwszy w życiu zostałem zaszczycony zaproszeniem do głowy mojego państwa. Właśnie zrobiłem film dokumentalny o gruzińskich oficerach WP, którzy wstąpili w jego szeregi na zaproszenie marszałka Piłsudskiego po podboju Gruzji przez Sowietów w 1921 r. i odznaczyli się bohaterstwem w jej obronie, ginąc w Katyniu, pod Tobrukiem i Monte Cassino. Lech Kaczyński był tym wielce zainteresowany, wkrótce potem wraz z prezydentem Gruzji Micheilem Saakaszwilim odsłonił na dziedzińcu Muzeum Powstania Warszawskiego pomnik ku ich czci.
Wyciągnąłem z szafy stary smoking ojca, na wierzch zarzuciłem płaszcz, by nie szokować współpasażerów w tramwaju. Obok kamiennych lwów pokazałem zaproszenie warcie i ruszyłem pustym dziedzińcem. Przy wejściu do pałacu stało dwóch żołnierzy pod wodzą oficera. Gdy się zbliżyłem, oficer wyszarpnął z pochwy szablę i warknął znane mi ze służby wojskowej słowa: „Pr-ztuuj brń!”. Żołnierze w rogatywkach z orłami w koronie (tak zwyczajne, ale nie dla nas, wychowanych w Peerelu!) zrobili szach-mach karabinami ze sterczącymi bagnetami.
Powiem szczerze, że zdębiałem. Obejrzałem się za siebie, czy nie kroczy za mną generał, czy jakaś inna ekscelencja, którą tak uhonorowano. Nikogo. Pusty dziedziniec. Więc to ja? Przede mną prezentują broń żołnierze Kompanii Honorowej Wojska Polskiego? Tak, ale nie przede mną osobiście, lecz przed gościem prezydenta Rzeczypospolitej! Najjaśniejszej!
Zwyciężymy!