Tak napisał w pamiętnikach George W. Bush, wyraźnie zaznaczając, że sama myśl, iż w Iraku nie znaleziono broni masowego rażenia, przyprawia go o mdłości. A właśnie neutralizacja broni masowego rażenia była głównym i oficjalnym powodem rozpoczęcia 19 marca 2003 r. operacji wojsk amerykańskich w Iraku, rządzonym twardą ręką przez Saddama Husajna.
Aprobata Kongresu
To była druga inwazja na ten kraj, zwana „Operation Iraqi Freedom”. Prezydent Bush zdefiniował ją jako misję „rozbrojenia Iraku, uwolnienia jego mieszkańców i obrony świata przed poważnym niebezpieczeństwem”. Kilkanaście miesięcy wcześniej Ameryka była w szoku po zamachu z 11 września 2001 r. i nastroje antyislamskie nie były tam rzadkością. Poczucie, że ataki ze strony radykalnych muzułmanów mogą się powtórzyć, nie były odosobnione. Prezydentowi Bushowi udało się zdobyć poparcie Kongresu. W październiku 2002 r. Izba Reprezentantów i Senat autoryzowały operację. W Izbie był to stosunek głosów 296 do 133, w Senacie 77 do 23. Opinia publiczna była bardziej podzielona.
5 lutego 2003 r. sekretarz stanu Colin Powell wystąpił w ONZ, przedstawiając stanowisko USA i uzasadniając konieczność wojny. Argumenty za dokonaniem inwazji zaprezentowane przez Powella okazały się później w większości – i być może bez jego wiedzy – fałszywe. Już w 2005 r. Powell mówił, że przemówienie w ONZ było plamą na jego życiorysie sekretarza stanu. „Czuję się okropnie – opowiadał. – Ja przedstawiłem to światu w imieniu USA i to już na zawsze będzie częścią mojej biografii. To było bolesne doświadczenie. Do teraz to boli”.
Wojna w Iraku, zarówno w trakcie przygotowań, jak i po rozpoczęciu, miała swoich przeciwników i sojuszników. Najbardziej zagorzali zwolennicy wojny, w tym wielu przedstawicieli administracji prezydenckiej, zarzucali krytykom brak patriotyzmu i antyamerykanizm. Demokraci zarzucali Białemu Domowi brak przejrzystości w kwestii kosztów prowadzenia wojny i podważali wiarygodność danych wywiadowczych. Spór był bardzo ostry, dotyczył m.in. postępów całej operacji. Główną osią sporu były fałszywe informacje o broni masowego rażenia.
Skutki wewnętrzne
Wojna miała odbicie w polityce wewnętrznej. Głosujący za nią senator John Kerry w prawyborach prezydenckich w 2004 r. musiał zmierzyć się z ostro antywojennymi zwolennikami demokratów. Ale już w 2008 r. zupełnie inną sytuację, dużo lepszą z punktu widzenia pozyskiwania głosów, miał Barack Obama, gdyż w 2002 r. nie był senatorem, nie musiał więc w sprawie wojny głosować. Ponownie z krytykami wojny musiała się zmierzyć w 2016 r. Hillary Clinton, która broniła swojego głosu za inwazją. Temat na dobre zniknął w kampanii 2020 r., albowiem to sprawy społeczne i gospodarcze zdominowały dyskurs polityczny, a głosujący za wojną w 2002 r. Joe Biden startował już w nowej rzeczywistości.
A jak było u republikanów? George W. Bush uzyskał reelekcję w 2004 r., gdyż świeże było jeszcze przekonanie, że w walce z radykalnym islamizmem nie zmienia się wodza armii i autora całej koncepcji. Ale już w latach 2008 i 2012 w wyścigu do Białego Domu polegli odpowiednio John McCain i Mitt Romney – obaj twardo bronili wojny w Iraku.
W 2016 r. na scenie politycznej pojawił się „człowiek z zewnątrz”, niekonwencjonalny gracz Donald Trump. I choć wojna w Iraku nie była ważnym tematem kampanii, upatrzył sobie szczególnie jako cel ataków Jeba Busha, gubernatora Florydy i brata byłego prezydenta. Trump nazywał inwazję katastrofą i wielkim błędem, zapowiadał, że nie wciągnie Ameryki – bez potrzeby – w kolejne konflikty zbrojne. I tak się stało, za jego prezydentury Ameryka nie uwikłała się w żadną nową wojnę, a sam Trump podjął decyzję o wycofaniu wojsk z Afganistanu. Z biegiem lat poparcie dla wojny malało i w ogóle spojrzenie na nią jako niepotrzebną zyskiwało zwolenników.
Skutki inwazji
W sumie w wojnie zginęło 4586 amerykańskich żołnierzy, a 32 455 zostało rannych. Zginęło ok. 3,5 tys. różnych kontrahentów. Dokładna liczba irackich ofiar nie jest znana, szacuje się, że śmierć poniosło 100–500 tys. cywilów. Amerykański personel wojskowy nie był odpowiedzialny za zdecydowaną większość tych ofiar – zginęły one z rąk własnych, często przeróżnych grup partyzanckich i terrorystycznych. Życie straciło wielu irackich chrześcijan. Miliony osób na skutek wojny i późniejszego powstania ISIS zostały zmuszone do przesiedlenia lub ucieczki. Dzisiaj w Iraku stacjonuje ok. 2,5 tys. żołnierzy amerykańskich, którzy pełnią przeważnie funkcje doradcze i szkoleniowe.
Wojna pochłonęła setki miliardów dolarów z kieszeni amerykańskich podatników. Co w zamian? Argument, że w Iraku nie znaleziono broni masowego rażenia, był decydujący. Chociaż fakt, że jej nie znaleziono, nie oznacza, że tej broni nie było. Można ją było zniszczyć lub wywieźć. Saddam Husajn do potulnych i miłosiernych polityków nie należał. Potrafił użyć broni chemicznej wobec własnych obywateli i słusznie był oskarżany o ludobójstwo. Dyktator Iraku nie oszczędzał Irańczyków ani Kurdów. Próbował także dokonać zamachu na prezydenta Busha. Ostatecznie został pojmany i zlikwidowany w roku 2006. Czy świat stał się dzięki temu lepszy? Czy znikło zagrożenie dla Ameryki? Czy Irak stał się lepszym państwem? To kwestie dyskusyjne. Jedno jest pewne: teraz Irak nie stwarza niebezpieczeństwa dla Ameryki. A 20 lat temu takim potencjalnym niebezpieczeństwem był. Pewne jest też, że zamiary państw zachodnich wprowadzania demokracji w krajach o odmiennej i ugruntowanej przez wieki kulturze politycznej pozostają mrzonkami.
Kiedy Bush i Powell umieszczali Irak w gronie państw należących do tzw. osi zła (Axis of Evil), kiedy mówili o broni masowego rażenia i wspieraniu terroryzmu, społeczeństwo amerykańskie nie miało wątpliwości. Ameryka była świeżo po atakach z 11 września 2001 r. Każda administracja w takiej atmosferze mogła liczyć na poparcie – na poparcie walki z zamachowcami, terrorystami, ekstremistami religijnymi, dżihadystami. I lepiej – mówiono – walczyć ze złem gdzieś daleko, niż wpuścić to zło na własny teren.
W latach 2013–2014 Barack Obama podjął kontrowersyjną decyzję o wycofaniu wojsk amerykańskich z Iraku. Natychmiast powstało Państwo Islamskie, samozwańczy kalifat, ISIS, odpowiedzialne za śmierć tysięcy ludzi i stanowiące bezpośrednie zagrożenie dla USA. Zniszczenie tego tworu (ale czy do końca?) zajęło kilka lat.
Nie dziwi zatem, że poparcie dla Ukrainy w wojnie z Rosją nie zawsze jest w USA rozumiane. Nie chodzi tu o terrorystów islamskich i duża część Amerykanów nie bardzo wie, jakie to interesy mogą mieć Stany Zjednoczone gdzieś nad Dniestrem i Dnieprem. Dzisiaj niewielu starszych Amerykanów będzie bronić inwazji w Iraku, a dla młodszych to nieznana historia. Przybywać będzie zaś ludzi, którzy sprzeciwiać się będą wydawaniu miliardów dolarów na Ukrainę, na wojnę dla nich mało rozumianą.
 
                     
                         
                         
                         
             
             
             
             
             
             
            