„Nie ma porozumienia z Polską, bo Warszawa nie zrobiła żadnych ustępstw, które mogą spowodować wycofanie procedury artykułu 7” – miał powiedzieć Frans Timmermans podczas spotkania unijnych komisarzy po powrocie z Warszawy. W związku z tym inny wiceprzewodniczący Komisji Valdis Dombrovskis poinformował, że „następnym krokiem jest posiedzenie rady, gdzie Komisja Europejska powtórzy swoje stanowisko przedstawione w swojej propozycji z grudnia”.
Wówczas Komisja przedstawiła listę zmian, które jej zdaniem powinna była wprowadzić Polska, aby pan Timmermans i koledzy poszukali sobie ciekawszego tematu politycznego zainteresowania. Komisja chciała między innymi zmian w ustawie o Sądzie Najwyższym, tak aby sędziowie nie przechodzili na wcześniejszą emeryturę, ograniczenia roli prezydenta w mianowaniu sędziów, ograniczenia skargi konstytucyjnej i wielu innych. Komisja zażądała również, aby władze Polski „powstrzymały się od działań i oświadczeń publicznych, które podważyć mogą zaufanie do władzy sądowniczej”. Słowem, unijni urzędnicy pogrozili nam palcem, mówiąc: ma być tak, jak było, a w dodatku morda w kubeł.
Żadnego wspominania o kiełbasie, wkrętarce, zakoszonych pięciu dychach z kasy na stacji, a przede wszystkim żadnych działań ani słów w sprawie zorganizowanej grupy przestępczej o charakterze korupcyjnym w krakowskiej apelacji, bo przecież prowadzenie śledztwa w takiej sprawie podważa w oczywisty sposób zaufanie do władzy sądowniczej. Niestety, Polska z kilku przepisów dotyczących reformy sądów wycofała się pod presją pana Timmermansa i reszty ekipy cesarzowej Europy. W ten sposób wykastrowana została skarga konstytucyjna, będąca jedną z podstawowych obietnic wyborczych Andrzeja Dudy oraz PiS. Okazało się, że zdaniem UE te zmiany są nic nie warte. Valdis Dombrovskis, wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej z Europejskiej Partii Ludowej, opisał je tak: „Mimo że polskie władze w minionych miesiącach podjęły szereg działań, nie są one wystarczające, żeby wyeliminować zagrożenie dla praworządności”. Po takiej wypowiedzi pojawia się zasadnicze pytanie: co musiałoby się stać, żeby wyeliminować zagrożenie dla praworządności, które spędza sen z powiek pani Angeli, panu Fransowi, Jean Claudowi oraz Valdisowi?
To proste, musiałoby się zmienić coś zupełnie innego. Co? To akurat powiedział jasno i dobitnie partyjny kolega wyżej wymienionych, wiceprzewodniczący Europejskiej Partii Ludowej Rafał Trzaskowski. Poinformował nieco zdumioną polską publikę, że zagrożenie odebrania Polsce części unijnych funduszy minie, jeśli Polacy podejmą jedyną słuszną decyzję: „Jak my wygramy, te pieniądze zostaną odmrożone”. Wypowiedź Trzaskowskiego nie spotkała się z żadnym dementi. Nikt rozsądny nie mógł ani przez sekundę trwającego od dwóch lat sporu myśleć, że jest inaczej. Trzaskowski jasno wytłumaczył, z jakiego powodu niemieckie instytucje przebrane za unijnych urzędników prowadzą podjazdową wojnę z Polską. W tym sensie nie ma żadnego znaczenia, czy Polska wycofa się ze zmian w Trybunale Konstytucyjnym, czy przywróci na Najwyższy Tron Małgorzatę Gersdorf, ukoronuje ponownie Andrzeja Rzeplińskiego zgodnie z doktryną sędziego Biernata, że Rzepliński jest nieśmiertelny i jego kadencja „nigdy się nie kończy”. Choćby polski minister spraw zagranicznych przyniósł w zębach wydrukowane na kredowym papierze wszystkie wyroki Trybunału razem z deklaracją, że Polska przyjmie każdego relokowanego uchodźcę z każdej części Niemiec, nic się nie zmieni. W konflikcie o sądy nie chodzi bowiem ani o sprawiedliwość, ani o konstytucję, ani nawet o uchodźców. Chodzi o odpowiedni wynik wyborów. A konkretnie o to, aby Polacy grzecznie wybrali sobie taką ekipę rządzącą, która zanim bezczelnie wymyśli jakąś ustawę, najpierw grzecznie zapyta w Berlinie i okolicach, czy można. I dopiero wtedy nastanie prawdziwa praworządność.