Widać gołym okiem, iż wojna na Ukrainie wkracza w fazę jakiegoś przełamania. I to nie tylko albo może nawet nie tyle militarnego, co politycznego. W analizie sprzed kilkunastu dni Instytut Studiów nad Wojną prognozował, iż Moskwa nastawia się dziś przede wszystkim na oczekiwanie na profity płynące z trudności powodowanych przez zimę – tak w Europie, jak i na Ukrainie. Kreml zakłada, iż Zachód zmuszony do walki z kryzysami będzie miał dość wojny i stworzy się możliwość uruchomienia negocjacji pokojowych, a Rosja zasiądzie do nich, mając przynajmniej kilka mocnych kart. I choć jest oczywiste, iż Polacy w sposób szczególny ponoszą koszty tej wojny, to należy mieć świadomość, że rokowania kończące konflikt są dla nas znacznie mniej korzystne niż pokonanie Federacji Rosyjskiej. One bowiem będą oznaczały utrzymanie jej uprzywilejowanej pozycji na arenie międzynarodowej oraz straty terytorialne Ukrainy. Ale to nie wszystko. Bo elementem przygotowań gruntu pod ludobójczą napaść na naszego wschodniego sąsiada były żądania obniżenia ochrony wschodniej flanki NATO. Moskwa domagała się od świata degradacji naszego bezpieczeństwa i uczynienia z państw naszego regionu członków niższej kategorii w Pakcie. I można być bardziej niż pewnym, że ten temat jeszcze powróci. Jest kluczowe, by wówczas Polskę reprezentował rząd mający świadomość niebezpieczeństw związanych z jakimkolwiek przyjęciem postulatów Moskwy w tej sprawie. Ewentualne nowe porozumienie pokojowe w sprawie Ukrainy będzie wyłącznie kolejnym odłożeniem w czasie konfliktu, który na dziś jest w centrum celów Kremla. Dlatego cała flanka wschodnia nie może nawet na moment zwolnić zbrojenia się. Jesteśmy dziś w pewnym sensie w sytuacji Izraela – mamy obok siebie wroga głęboko zaangażowanego w co najmniej ograniczenie naszej suwerenności i takiego, który wykorzystuje negatywne konsekwencje wojny za naszą granicą do sprokurowania sytuacji, w której będzie mógł nas sobie podporządkować. To, rzecz jasna, nie jest scenariusz na najbliższe tygodnie, lecz na zbliżające się lata. Z tego punktu widzenia przyszłoroczne wybory parlamentarne mają wagę co najmniej tak dużą jak te z 1989 roku. Z tą różnicą, że wspomniany plebiscyt (bo przecież z ograniczoną sprawczością wyborców) nie był w stanie powstrzymać upadku komunistycznej i sowieckiej władzy w Polsce, a głosowanie, które za kilkanaście miesięcy wyłoni nową większość rządzącą, może rozpocząć proces ograniczania naszej suwerenności na lata w sposób trudny do odwrócenia. Wszystko wskazuje zatem na to, iż rok 2023 będzie kluczowy dla przyszłości naszego kraju, tak jak żaden inny od kilku dekad.
Ta wojna nie zaczęła się od Ukrainy
Głosowanie, które za kilkanaście miesięcy wyłoni nową większość rządzącą, może rozpocząć proces ograniczania naszej suwerenności na lata w sposób trudny do odwrócenia. Wszystko wskazuje zatem na to, iż rok 2023 będzie kluczowy dla przyszłości naszego kraju, tak jak żaden inny od kilku dekad.