Zamach antydemokratyczny. Ryszard Kalisz i postkomunistyczna hydra » CZYTAJ TERAZ »

Sądny dzień

Przed czwartkowym popołudniem wydawało się, że przed sędziami Sądu Najwyższego są dwie możliwe drogi – kurs na absolutne zwarcie lub zjazd na pobocze i czekanie. Zdecydowano się na wariant konfrontacyjny, choć minimalnie zwolniono, uznając za obowiązujące decyzje sądów z sędziami powołanymi przez nową Krajową Radę Sądownictwa. Brak takiej decyzji zdestabilizowałby państwo w stopniu większym niż jakiekolwiek wydarzenie po 1989 r., ponieważ zakwestionowano by nie tylko kompetencje – co się stało – parlamentu, lecz także legalność jego wyboru, uznaną przez jedną z dwóch zakwestionowanych izb SN. To jednak jedyne pocieszenie.

Zarówno decyzja sądu, jak i jej znaczenie od kilku dni omawiane są przez polityków i ekspertów prezentujących wachlarz poglądów tak szeroki, jak tylko rozmaite mogą być ich polityczne przekonania i stosunek do reformy wymiaru sprawiedliwości.

Obywatel jeszcze bardziej bezbronny

Dla zwykłego obywatela wynika z tego wszystkiego poczucie całkowitego chaosu, w pewnym stopniu podobnego do tego, jaki miał miejsce kilka miesięcy temu podczas strajku nauczycieli. Wówczas dzieci i rodzice nie wiedzieli, czy odbędą się egzaminy. Sytuacja była jednak o tyle lepsza, że liczyć mogli na działanie państwa, a strajkujący nauczyciele, choć często w różny sposób uprzykrzali życie tym, którzy nie brali udziału w proteście, nie kwestionowali ich uprawnień do wykonywania zawodu nauczyciela (choć zdarzało się, że odmawiali im kompetencji do samego prowadzenia egzaminów, co czyni sytuację bardziej jeszcze podobną). Tym razem obywatel nie ma żadnej gwarancji, że jeśli w jego sprawie toczy się postępowanie, wyrok nie zostanie zakwestionowany tylko z racji niewłaściwego, zdaniem sędziowskiej kasty, składu orzekającego. Równocześnie zawiesza się postępowania w sprawach groźnych nieraz przestępców lub podważa wydane już wyroki, i to pomimo wspomnianej już decyzji SN, uznającej wyroki już wydane. Obywatel stał się więc jeszcze bardziej bezbronny wobec wymiaru sprawiedliwości, a raczej jego skłóconych i bezwzględnych w obronie własnych przywilejów funkcjonariuszy. I mało zmienia tu motywacja sędziów zawieszających dziś postępowania również w dobrej wierze, by nie narażać stron na potencjalne kłopoty. Ich sprawy przeciągną się przecież tylko z winy grupy oderwanych od zwykłych ludzi weteranów z trzech izb SN.

Sąd kapturowy we własnej sprawie

Działanie kilkudziesięciu sędziów budzi wątpliwości natury etycznej, kompetencyjnej i prawnej. Być może kiedyś będą powstawać na jego temat rozprawy naukowe i pozostaje tylko mieć nadzieję, że pisane będą przez uczciwych i odważnych studentów i profesorów. Na razie mamy zaś dziesiątki analiz i tyle samo, lub więcej, niejasności. Nie będąc prawnikiem i nie zamierzając nawet tracić czasu na zagłębianie się w przepisy, które od zeszłego piątku mogą być warte tyle, co zużyte na nie papier i prąd, zapoznając się jednak z opisem sytuacji i licznymi wypowiedziami sędziów i komentatorów, również nabrałem kilku wątpliwości. Największą z nich jest kwestia samego składu, który wydał uchwałę. Jeśli bowiem SN zebrał się, by podjąć decyzję w sprawie uznania lub nieuznania dwóch swoich izb, w chwili rozpoczęcia spotkania, nawet zakładając prawo SN do takowej oceny, Izba Dyscyplinarna i Izba Nadzwyczajna nie były jeszcze uznane za nieprawidłowo obsadzone. Na jakiej więc podstawie ich członkowie zostali odsunięci od głosowania? Pytanie to jeszcze dobitniej należy zadać w sprawie wykluczonych z tego sądu kapturowego sędziów trzech dopuszczonych do niego izb, pochodzących już z nowego rozdania, w tym prof. Kamila Zaradkiewicza.

Jeśli argumentem za wykluczeniem ich z tej imprezy pani prezes Gersdorf miałby być fakt, że na zgromadzeniu tym byliby sędziami we własnej sprawie, czy tym bardziej nie można powiedzieć tak o tych, którzy brali w nim udział i przegłosowali to, co przegłosowali? Przecież właśnie pozbawili (inna sprawa, czy skutecznie) prawa do działania instytucje powołane do ich kontroli. Co więcej, nawet się z tym nie kryli, decydując o uznaniu za nieważne wszystkich decyzji podjętych przez Izbę Dyscyplinarną, inaczej niż w przypadku innych sądów, gdzie postanowiono nie ruszać dotychczasowych orzeczeń. Tym samym zaś unieważniono (znów – zostaje pytanie, na ile skutecznie) kary nałożone na przedstawicieli zawodu mających na koncie rozmaite poważne i bulwersujące wykroczenia. Ot, chyba głównie po to, by świeżo powstały program „Kasta” w TVP Info nie musiał zajmować się tylko sprawami z archiwum i miał świeże paliwo na kilka tygodni, może miesięcy. Może lat.

Sąd Najwyższy kontra reszta państwa

Sąd Najwyższy twierdzi, że nie wchodzi w kompetencje prezydenta, ponieważ nie odbiera mu prawa do nominowania sędziów. Tyle że właśnie to robi, de facto odbierając prezydenckim nominatom prawo do wykonywania zawodu. To tak, jakby wydając komuś prawo jazdy, równocześnie nakazać mu wstrzymanie się od prowadzenia pojazdów mechanicznych. Sąd prezes Gersdorf nie tyle odbiera prezydentowi jego uprawnienie, co czyni, a raczej próbuje je uczynić, pozbawionym jakiegokolwiek realnego znaczenia. Tym samym fałszywe jest stwierdzenie, że między sędziami a innymi instytucjami nie zachodzi spór kompetencyjny. Spór ten pojawia się bowiem na wielu płaszczyznach, sąd skonfliktował się nie tylko z prezydentem, lecz także z Sejmem, wreszcie z Trybunałem Konstytucyjnym, którego prawa i możliwości demonstracyjnie zlekceważył. W chwili, gdy Julia Przyłębska zawiesiła posiedzenie SN do czasu rozpoznania przez TK sporu kompetencyjnego, nie powinno się ono odbyć. Tymczasem wystarczyło uznanie prezes Gersdorf, że sporu nie ma, by posiedzenie przeprowadzić. Okazuje się więc, że nie potrzebujemy Sejmu, rządu, prezydenta ani nawet Trybunału Konstytucyjnego (o co więc była wielka wojna cztery lata temu), a państwem rządzi jedna osoba wraz ze swoim ubranym w togi dworem i nie brakuje mediów oraz polityków uznających tę władzę.

Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie

Nie zapominajmy wreszcie, że wcześniej posiedzenie próbował zablokować również prof. Zaradkiewicz, który wysyłając pytania do TSUE, zawiesił stosowanie kilku przepisów o SN. Mamy więc co najmniej dwie, może nawet trzy przesłanki, by zastanowić się nad legalnością posiedzenia trzech izb Sądu Najwyższego. Okazuje się jednak, że stosowanie się do przepisów, konstytucji, a nawet orzeczeń TSUE jest, przynajmniej w pewnych kręgach, sprawą czysto uznaniową.

Aby jednak obraz był pełny, należy dodać, że Komisja Europejska postanowiła włączyć się w proces rozrywania polskiej praworządności na strzępy i zadeklarowała już, że o ile uznaje bez zastrzeżeń Sąd Najwyższy, o tyle do uprawnień Trybunału Konstytucyjnego ma duże wątpliwości. KE przyznaje sobie prawo do uznawania jedynie wybranych instytucji życia publicznego, umiejscowionych w polskim ładzie konstytucyjnym. Ciekawe, jak wpłynie to na nastroje społeczne i sympatię Polaków do Unii jako takiej. Coraz częściej odnieść można bowiem wrażenie, że brukselscy urzędnicy niespecjalnie cenią nasz ogólnonarodowy euroentuzjazm i robią wszystko, by go wygasić, wiążąc stosunek do Unii z kwestiami lokalnych preferencji politycznych. Pomaga w tym oczywiście opozycja, której po nocy śni się polexit pod auspicjami PiS.

Ten konflikt nie skończy się szybko, determinując zapewne kampanię i wynik wyborów prezydenckich. Dużo zmienić może wybór nowego prezesa SN i właśnie tym tłumaczyć można ostatnie ruchy. Obrońcy starego porządku gotowi są na wszystko, zwłaszcza że wierzą w to, że ewentualną cenę za ich wojnę zapłacą inni. Od determinacji PiS i prezydenta (również w kontaktach z KE) zależy, czy się tym razem przeliczą.
 

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#Sąd Najwyższy

Krzysztof Karnkowski