Nominacja Mateusza Morawieckiego na stanowisko premiera tak przeraziła postkomunę i reprezentującą jej interesy PO, że z tego wszystkiego postanowiono ogłosić Donalda Tuska profesorem. Pretekstem było to, że bliski współpracownik Angeli Merkel otrzymał tytuł doktora honoris causa na jednym z węgierskich uniwersytetów.
Katarzyna Kolenda-Zaleska, która od ćwierćwiecza kibicuje temu obozowi, powinna odróżniać tytuł honoris causa od habilitacji. Jednak postanowiła tytułować pana magistra Tuska per profesor. Czemu? Zapewne dlatego, że postkomuna dostrzegała, jak celnym posunięciem było z punktu widzenia obozu dobrej zmiany wysunięcie Mateusza Morawieckiego na pierwszą linię. Świetnie wykształcony profesjonalista, biegle – w odróżnieniu od „profesora” – mówiący w językach obcych, z doświadczeniem pracy w międzynarodowych korporacjach i stażów na zachodnich uczelniach. Na dodatek mówi lepiej, wygląda lepiej i jest znacznie młodszy od „króla Europy”. Oszukiwani wyborcy PO dostali właśnie poważną ofertę. Już nie muszą głosować na skompromitowaną aferami, kradzieżami i kłamstwami partię Tuska, bo „nie mają wyboru”. To stąd ten „profesor Tusk” – istny propagandowy rozpaczliwiec.