Skąd to przekonanie? Po pierwsze, o raporcie i planach rządu Rzeczypospolitej za naszą zachodnią granicą było bardzo głośno, a przecież wcale nie musiało. Po drugie, prezentacja dokumentu 1 września odbiła się potężnym echem na całym świecie. Były informacje, komentarze i dyskusje nawet w mediach, które na co dzień nie poświęcają naszemu krajowi nawet niewielkiej uwagi. Po trzecie, sprawa odszkodowań w sposób naturalny wprowadza do debaty publicznej temat niemieckiego okrucieństwa, tak skutecznie przez lata przez to państwo eliminowany. Po czwarte, społeczne poparcie dla domagania się odszkodowań jest wyjątkowo wysokie, widać, iż sprawa ta przekracza podziały polityczne i ma potencjał wzrostu, bo zadośćuczynienie za zniszczenia i zbrodnie popełnione na Polakach dla bardzo wielu współczesnych obywateli RP jest naturalne i oczywiste.
Z tych wszystkich powodów jedyną szansą na neutralizację tematu – z perspektywy Niemiec – jest granie na podziały w Polsce poprzez włączenie odszkodowań do bieżącej walki politycznej. Reparacje muszą stać się pisowskie, muszą stracić swój ogólnonarodowy charakter. I dokładnie w tym kierunku poszły pierwsze reakcje totalnej opozycji.
Można je oczywiście tłumaczyć zasadą negowania wszystkiego, co wychodzi od większości rządzącej, ale nie sposób nie dostrzec, że służyły one interesom Berlina.
Partia Tuska zresztą nie zeszła z tego kursu. Dołożyła elementy pozorujące akceptację dla odszkodowań, ale ani na sekundę nie wycofała się z ich „opisowywania”. Niemcy ochoczo podchwycili ten wątek i posługują się nim, dyskredytując wagę wystąpienia polskiego rządu.
Również w przekazie międzynarodowym upolitycznianie tematu odszkodowań przez Platformę przyniosło Berlinowi wymierne korzyści, bo pierwszy komentarz Tuska w tej sprawie cytowany był niemal we wszystkich depeszach opisujących prezentację raportu 1 września. I w ten sposób zmącił – z punktu widzenia interesu RP – przekaz o stratach, jakie ponieśliśmy czasie II wojny światowej, obniżył jego rangę, sprowadzając do kampanijnej bijatyki między walczącymi o władzę partiami. To poważny problem, bo uzyskanie odszkodowań powiedzie się tylko wówczas, gdy instytucje naszego państwa wraz z obywatelami będą w stanie zbudować trwałą presję na niemieckie społeczeństwo. Im bardziej ten temat będzie wrastał w bieżące zmagania wyborcze, tym bardziej niemieckie społeczeństwo będzie odporne na polskie naciski. Dlatego konieczne jest uczynienie Polaków podmiotem w procesie budowania nacisku na spadkobierców zbrodniarzy. Kwota ponad 6 bln złotych całkowicie wychodzi poza wyobrażenie przeciętnego człowieka o tym, czym są duże pieniądze. Jest abstrakcyjna. A Polacy muszą poczuć, iż sprawa odszkodowań w sposób namacalny może dotyczyć także ich. Państwo musi zakomunikować swoim obywatelom, jak chce zadośćuczynić ich rodzinnym stratom i jak chce wykorzystać oczekiwane środki dla Polski.
W dokładnie taki sam sposób należy podejść do dzisiejszych obywateli Izraela. Próby porozumienia się z tamtejszymi politykami są wyjątkowo mało prawdopodobne. Izrael jest dziś na kolejnym politycznym wirażu i nie ma co liczyć na jego współpracę z Polską. Ale to nie oznacza, że nie można liczyć na zainteresowanie tematem dawnych obywateli RP lub ich spadkobierców. To jest możliwe, ale instytucje Rzeczypospolitej muszą wyjść do nich z ofertą. Zresztą to będzie dobry wizerunkowo gest: współczesna Polska nie zapomina o swoich dawnych obywatelach. Daje im szansę uzyskania odszkodowań od spadkobierców agresorów, lecz oczekuje zaangażowania we wspólną walkę o sprawiedliwość.
Słowem kluczem w procesie, który ma doprowadzić do rozliczenia Niemców za zniszczenie Polski, jest presja. Niesłabnąca i stale obecna presja. Jeśli uda nam się ją zbudować i utrzymać, to najpewniej osiągniemy cel. Jeśli nie rozpiszemy na role naszego planu i nie zmobilizujemy obywateli do zaangażowania się w ten proces lub – co gorsza – pozwolimy im zapomnieć o sprawie, o żadnych odszkodowaniach nie będzie mowy. Nigdy.