Te popisy członków Rady Medycznej przy Premierze RP dowodzą, że sprawa szczepień nie jest już sporem na argumenty, lecz dzieje się w sferze emocji. Mimo miażdżącej przewagi promotorów szczepień, korzystających z aparatu państwa, administracji i opłacanych mediów, takie wypowiedzi świadczą, że komuś puszczają nerwy. Potwierdzają to sygnały o coraz liczniejszych ograniczeniach, a nawet zastraszaniu osób wyrażających zdanie odrębne i przekazujących informacje falsyfikujące propagandowe tezy. Dotyczy to przede wszystkim lekarzy i dziennikarzy. Nie piszę we własnej sprawie, w związku z zawieszeniem programu „Warto rozmawiać”. Groźne jest, że lekarze, którzy wobec wielkiej operacji dywanowych szczepień mają odwagę zgłaszać wątpliwości, zadawać pytania i wyrażać troskę o bezpieczeństwo pacjentów, wzywani są na przesłuchania do Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej Izby Lekarskiej (m.in. dr Basiukiewicz, dr Martyka), a profesorowie na uczelniach poddawani są administracyjnym szykanom (prof. Rutkowski).
Nerwowe reakcje, mimo tak wielkiej przewagi, są raczej dowodem słabości i lęku. Gdy człowiek działa w panice, wtedy łatwiej o błąd. Nie można traktować inaczej niż błąd pomysłu szczepienia dzieci albo szczepienia ozdrowieńców po 30 dniach od przebytej choroby. Medycznie te pomysły są bezzasadne, wręcz groźne (skrytykowane przez członków Rady Medycznej), a mimo to szczepionkowa karawana jedzie dalej. Jedzie, przy akompaniamencie optymistycznych statystyk – malejących zakażeń. Nawet rządowym doradcom (prof. Rakowski, prof. Flisiak) wymknęło się, że mamy już odporność populacyjną, bo ozdrowieńcy i zaszczepieni stanowią pewnie ponad 20 mln. Choć oficjalnie takie głosy są ignorowane, teza o masowej odporności przebija się do świadomości Polaków. Coraz mniej lęku, coraz większa nadzieja na skuteczne leki (amantadyna i iwermektyna), coraz mniej chętnych do szczepień i coraz większa odporność (również na propagandę).