Przed 2015 r. często słyszeliśmy, że liberalno-lewicowe siły polityczne mają jedyny sensowny pomysł na Polskę. Choć dziś wydają się to zamierzchłe czasy, znakomita część z nas dobrze je pamięta: liberałowie i postkomunistyczna lewica byli przekonani, że w sprawach polityki energetycznej i historycznej, międzynarodowej i wewnętrznej, zdrowia, edukacji i transportu, polityki przemysłowej i rodzinnej (a ściślej – ich programowego braku) sensowne jest tylko to, co mówią ludzie ze szkoły Leszka Balcerowicza. Rozwój i korzyści dla Polski oceniano przede wszystkim z perspektywy naszych największych metropolii, a mówiąc ściślej: ich najbogatszych dzielnic i podwarszawskich miejscowości dla najmajętniejszych i najbardziej wpływowych.
Bezalternatywna wizja Polski
Niemal całkowitą bezalternatywność liberalnego przekazu gwarantowały tak zwane wolne media. Dobór ekspertów, publicystek i dziennikarzy gwarantował „pełen obiektywizm” niezmiennego przekazu. A brzmiał on mniej więcej tak: „Przemysł i energetyka? Do likwidacji/wyprzedaży. Szkoły i transport publiczny? Jak najwięcej do likwidacji. Płace i emerytury zwykłych ludzi? Niskie, liczy się tania siła robocza, poza tym nie można przeciążać systemu emerytalnego. Rosja i Niemcy? Nie słuchajcie prawicowych oszołomów, trzeba z tymi krajami jak najlepiej żyć”. Mówiąc nieco tylko złośliwie, gdyby pozwolić dziś mówić posłowi Tomaszowi Lenzowi i wielu innym ludziom Platformy Obywatelskiej, na czele z Donaldem Tuskiem, to, co naprawdę myślą, zaśpiewaliby nam właśnie taką śpiewkę sprzed 2015 roku. I z całą pewnością znów ją zaśpiewają, gdy tylko nadarzy się okazja.
Przez kolejne lata swoich rządów Zjednoczona Prawica, kierowana przez PiS, zaczęła wdrażać alternatywną wizję rozwoju Polski. Nie wszystko się udało – największym i najtrudniejszym wyzwaniem okazały się polityka mieszkaniowa i zdrowotna, ale realna zmiana zaszła i tak. Na tyle głęboka, że żadna z istotnych dziś partii politycznych, może poza radykalnie wolnorynkową Konfederacją, nie ośmiela się całościowo zaryzykować krytyki najważniejszych prospołecznych i prorodzinnych elementów polityki PiS. To one w ostatnich latach, wraz ze znacznym spadkiem bezrobocia i wzmocnionym także konkretnymi decyzjami wzrostem płac, dały polskim rodzinom poprawę sytuacji. Nie tylko materialnej – polityka PiS miała mocno godnościowy charakter, szczególnie w przypadku mieszkańców mniejszych miejscowości i systemowo zaniedbanych przez dekady III RP regionów.
Platforma udaje wrażliwców
Tusk dobrze to zrozumiał, dlatego politycy jego partii nie mogą już pozwolić sobie na drobne nawet, krytyczne napomknięcia na temat pięćsetplusowej polityki. To chyba pierwsza taka sytuacja w III RP, gdy przed bardzo ważnymi wyborami opozycyjna partia nie może frontalnie zaatakować najważniejszych społeczno-gospodarczych punktów programowych swojego antagonisty. Przeciwnie, musi udawać, że jest realnym gwarantem ich dalszego trwania. Dodatkowego smaczku strategii Platformy dodaje fakt, że jeszcze niedawno jej politycy chętnie chwalili się swoim gospodarczym ultraliberalizmem i łajali PiS za „socjalizm”. Dziś wolą się narażać na gniewne tyrady Leszka Balcerowicza niż zaryzykować krytykę wdrożonego przez PiS programu społeczno-gospodarczego.
Czy to oznacza, że Donaldowi Tuskowi et consortes rzeczywiście zależy na dobru mniej zamożnej Polski; czy faktycznie zaczęła ich obchodzić Polska gorszych szans, Polska małomiasteczkowa i po-PGR-owska? Nic z tych rzeczy. Widać za to wyraźne oczekiwanie, wręcz nadzieję, że globalny kryzys wywołany pandemią i wojną jeszcze się pogłębi i uderzy po kieszeni przede wszystkim mniej zamożną Polskę. Im gorzej, tym lepiej – filozofia lewicowo-liberalnej opozycji jest prosta jak cep. Wbrew tyradom Tuska, wypowiadanym często ze złym uśmiechem na twarzy, dla nich nie liczą się dalsze losy zwykłych polskich rodzin. Chodzi jedynie o to, by skierować gniew i frustrację przeciw rządzącym. Polacy mogą ewentualnie cierpieć niedostatki – grunt, żeby poprawiły się notowania liberalnej opozycji, żeby obwoźny cyrk Donalda Tuska zbierał większe brawa i aplauz – nie tylko wśród sfrustrowanego, rozbestwionego żelaznego elektoratu Platformy.
Strategia na zimę
Politycy opozycji doskonale wiedzą, że inflacja i wzrost cen paliw to nie jest wina PiS. Co tragikomiczne, w tym momencie nie mogą nawet oskarżyć rządu, że za wzrost inflacji odpowiadają choćby świadczenia społeczne, które zagwarantowała Zjednoczona Prawica. Dlatego Tusk tak chętnie sięga po pełne złych emocji ogólniki, z których nie wynika żaden konkret, jaki dałoby się poddać analizie. Co więcej, budząc głuchą złość wśród swoich wolnorynkowych zwolenników, politycy Platformy zapowiadają, że będą dla budżetówki tak hojni, jak nie byli nigdy, gdy realnie sprawowali władzę. Wszystko zgodnie z dobrze znanym hasłem: „Jak PO mówi, że weźmie, to weźmie; jak mówi, że da, to mówi”.
Na marginesie: widać dziś dobrze, jak bardzo mylili się ultraliberałowie: rynek nie zawsze ma rację, rację ma na przykład wojna, która dyktuje reguły globalnej gry. Gospodarka/ekonomia nie istnieją w abstrakcyjnym świecie tabelek Excela, czynniki ludzkie mają na nią potężny wpływy. Polityka nie od dziś dyktuje warunki gospodarce – teraz widać to znacznie lepiej. Sytuacja wojenna jest oczywiście sytuacją patologiczną, ale dobrze pokazuje, że właśnie w czasach pokoju trzeba prowadzić rynkowe gry, uwzględniając najróżniejsze potrzeby państwa i narodu. Kapitał ma narodowość – Rosjanie i Niemcy o tym nie zapomnieli, Polakom kazano o tym zapomnieć na długie lata III Rzeczypospolitej.
Opozycja cynicznie liczy na to, że najbliższa zima będzie katastrofalna dla Polski. Możemy spodziewać się, że podobnie jak Leszek Miller w czasach rządów Akcji Wyborczej Solidarność, Donald Tusk będzie wyliczał zamarzniętych na śmierć bezdomnych. Liberalne media, choć wychowane na twardym, niemiłosiernym ultraliberalizmie, także będą rozpływać się w społecznej wrażliwości.
Warto już dziś mieć to na uwadze, żeby zawczasu myśleć nad strategią przeciwdziałania Tuskowej demagogii. Dużo zależy od tego, jak poradzi sobie w sprawach energetycznych rząd, niemało – od nastawienia polskich rodzin. W tej ostatniej kwestii jestem umiarkowanym optymistą. Polacy mocno nie dowierzają krokodylim łzom Donalda Tuska. I dobrze wiedzą, że za jego plecami czyha legion podobnych Lenzowi, Jachirze innych miłośników i miłośniczek terapii szokowej Leszka Balcerowicza.