Oto katolicki, narodowy, kontrowersyjny (jak dotąd o mnie pisali) publicysta staje się dla środowiska „Gazety Wyborczej” kimś pozytywnym – przykładem tłumienia wolności słowa w Polsce. Każdy, kto zna przekonania Blumsztajna i pamięta jego udział w tzw. Strajku Kobiet z plakatem „Pierd…, nie rodzę”, musi być nieco zszokowany. Nie unieważniając dyskusji nad poszczególnymi zapisami i momentem procedowania nowelizacji medialnej ustawy, dzisiejszym obrońcom wolności słowa chciałbym przypomnieć trzy kwestie.
Po pierwsze, skoro inne cywilizowane kraje, uznając szczególną wrażliwość przestrzeni informacyjnej i wpływ mediów na suwerenność gospodarczą, kulturową i polityczną, chronią swój medialny rynek przed obcą ingerencją, dlaczego Polska ma tolerować swoistą kolonizację w tym obszarze?
Po drugie, czy rozdzierający dziś szaty obrońcy wolności słowa, którzy wzniecają międzynarodową histerię, chcą, by polską pamięć zbiorową, wrażliwość i wyobraźnię moralną, kształtowały telewizje Al-Dżazira, Russia Today czy nadawcy z Wuhan?
Po trzecie, czy prawni puryści, dbający dziś o sprawiedliwe reguły, pluralizm, wolność i równe traktowanie wszystkich podmiotów pamiętają, w jakich okolicznościach TVN, Radio Zet czy Polsat uzyskały koncesje? Jak to się stało, że w latach 90. eksperymentalna i czasowo przydzielona francuskiemu radiu koncesja przerodziła się w Radio Zet? Czy ktoś z dzisiejszych stróżów czystości gry na medialnym rynku zna powody, jakimi kierowała się KRRiT gdy decydowała, że spośród kilkudziesięciu wniosków prawo nadawania otrzymały Polsat i TVN? To są ważne pytania, natomiast dzięki książce pod redakcją Andrzeja Zybertowicza i Radosława Sojaka „Transformacja podszyta przemocą. O nieformalnych mechanizmach przemian instytucjonalnych” i raportowi z likwidacji WSI znamy odpowiedź, skąd pochodził kapitał na stworzenie tych stacji.