Donald Tusk, który był w tym czasie na nartach w Dolomitach, gdy wrócił, zapowiedział jedynie, że polski raport będzie bardziej sprawiedliwy i jeszcze ostrzejszy. Jako zwykłemu wówczas studentowi i pracownikowi fizycznemu było mi po prostu wstyd. To uczucie zażenowania wraca co jakiś czas, gdy na jaw wychodzą kolejne fakty dotyczące katastrofy smoleńskiej. Ostatnio, gdy Telewizja Republika opublikowała rozmowy nagrywane podczas posiedzeń komisji Jerzego Millera. Panowie zastanawiają się na nich, jak podać to, co „wymyślili”, aby nie wprowadzać zamętu do świadomości opinii publicznej.
Dodatkowo okazuje się, że wiedzą, iż na obecność gen. Błasika w kokpicie nie ma żadnych dowodów, ale trzeba raport dostosować do dokumentów rosyjskich i przekazu medialnego. Oczywiście członkowie komisji mogli się nie zgadzać. Tyle tylko, że wtedy trzeba było stawić czoło ogromnej presji ze strony machiny kłamstwa. Pewnie milczeli w obawie o swoje kariery (zniszczono ją zgłaszającemu zdanie odrębne płk. Arturowi Wosztylowi) i życie (casus Remigiusza Musia). Musieli wybierać między walką o prawdę a hańbą i wybrali to drugie. Ale złych duchów historii nie da się zamknąć w butelce. W pewnym momencie one się wyłonią. I dziś właśnie to robią. Członkowie komisji przejdą do historii jako pacynki Władimira Putina, a nazwisko Miller w związkach frazeologicznych znajdzie się gdzieś pomiędzy Judaszem a Baronem Münchhausenem. Od prokuratury zależy, czy bliżej jednego, czy drugiego.