Wbrew niektórym opiniom nie szydził z grubych generałów i mężczyzn przebranych w sukienki. Nie robił show z wojny, obrony kraju i poprawnościowych standardów. To była surowa diagnoza stanu współczesności wyzutej z męskości. Tak naprawdę apelował do mężczyzn, by stali się na powrót mężczyznami. Przypomnieli sobie, że ich misją jest obrona słabszych: kobiet, dzieci, cywilów, którzy nie są w stanie utrzymać w ręku broni. Bo taka jest natura mężczyzny. Jeśli świat sobie o tym nie przypomni, wszyscy ugrzęźniemy w bezzębnym pacyfizmie i „kochajmy się, bo jesteśmy braćmi”, zamiast posługiwać się rozumem, zdrowym rozsądkiem i naturalnymi predyspozycjami. Jeśli Hegseth mówił, że żołnierz musi być silny, żeby zabijać, to dlatego, że naprawdę kocha tych, których ten ma bronić. Było to zatem także przemówienie do kobiet, by nie walczyły ze swoją kobiecością, by można je było kochać. Hegseth nazwał po imieniu chorobę, która toczy świat. I zawsze kończy się niepotrzebną wojną.
Hegseth nazwał rzeczy po imieniu
Pete Hegseth, sekretarz Departamentu Wojny USA, wygłaszając swoje słynne przemówienie, nie mówił tylko do amerykańskich wojskowych.