Na Chełmońskiego chodzi się jak na bal. Ostatnim dniom wystawy obrazów mistrza z Kuklówki w Muzeum Narodowym w Warszawie towarzyszyły sceny niczym z wielkiego pikniku lub bankietu. Józef Chełmoński to nie tylko autor dzieł, które wciąż przyprawiają o dreszcz, uderzają prostotą i głębią jednocześnie, lecz także ktoś bardzo odmienny od uznanych artystów epoki, czytający – sobie tylko znanym kodem – znaki przyrody, dotknięty jej mistycyzmem, zafascynowany jej potęgą i niemal przerażony, choć i uniesiony zarazem, jej pięknem. A przy tym wnikliwie i subtelnie ukazujący człowieka wpisanego w żywioły – gdy próbuje okiełznać je lub z nimi współpracować – myśliwego, jeźdźca, rolnika, powstańca. Zawsze słabszego w zderzeniu z potęgą natury, utrudzonego do ostateczności, a jednak szczęśliwego, niepoddającego się.
Zarówno przyrodę, jak i świat ludzi oraz zwierząt malował bezkompromisowo, nie bawiąc się w romantyzm, sentymentalizm, obyczajowość ani naturalizm. Paryską publiczność podbił ukazywaniem ognia, siły i urody koni wraz z umiejętnością odtworzenia tego, w jaki sposób na kresach Rzeczypospolitej potrafiono ten żywioł okiełznać. Już w Monachium zaczęła się niezwykła popularność młodego malarza, zarówno wśród znawców, jak i mieszczańskiej publiczności, wrażliwych na piękno Bawarczyków. Niemcy, tak jak Francuzi, nie znali podobnego artystycznego nieokiełznania, swobody, a zarazem „ścisłości odtwarzania wrażeń, która dochodziła do nieznanego w malarstwie napięcia”. Z wystaw Chełmońskiego wychodzili, lekko się zataczając i szepcząc z mieszaniną zachwytu i zgrozy: „Na, na! Zu viel Leben!” („Za dużo życia”). Stanisław Witkiewicz dodawał, że publiczność niemiecka jest bez wątpienia jedyną w świecie, dla której może być za dużo światła, barwy, ruchu – za dużo życia w obrazie.
„[Chełmońskiemu] się chciało, żeby malowany jarmark brzęczał i dźwięczał całym warchołem i wrzaskiem rzeczywistego życia. Kwik gryzących się koni, turkot bryczek, śpiewy obrzękłych pokaleczonych dziadów, trzaskanie batów i krzyk handlarza… Wszystko to okryte tumanem pary, obryzgane błotem, miało z płaszczyzny płótna obwiedzionego złotą ramą, wyrywać się i ruszać jak żywe” – pisał Witkiewicz o ukraińskich płótnach przyjaciela.
Przez 10 lat niemieckiej i paryskiej sławy towarzyszył Chełmońskiemu niebywały sukces materialny. Wytykano mu, że choć mieszkał po magnacku, mył się w deszczówce, a kąpał się tylko w pewnym potoku pod Weroną, bo woda w Paryżu mu cuchnęła. Do powodzenia i bogactwa nie przywiązywał wagi. Gdy wrócił do Polski, osiadł w drewnianym dworku w Kuklówce na Mazowszu. Żył życiem ziemianina, w przyjaźni z sąsiadami, zajęty malowaniem i końmi, o których mawiał „Kaprysuchny” i potrafił wyściełać im sianem salon. Swoimi obrazami nie potrafił handlować, zamieniał je na konie.
„Filistrzy go nie rozumieli, za to każdy artysta lgnął do niego od razu, bo ten człowiek zakochany w »dawności« miał cudowną bezpośredniość dziecka i zabierał się do życia »od nowa«, jako do rzeczy przedziwnie nieznanej” – pisała Pia Górska, córka jego sąsiadów. Przyszła malarka, jego uczennica, potrafiła dostrzec tysiące sprzeczności w tym cyganie poecie i mistyku zarazem, z przekonania demokracie i tradycjonaliście. Finezja mieszała się u niego z pierwotnością, fanatyzm z marzycielstwem. Posługiwał się własnym odrębnym językiem: „…wyrywał mozolnie słowa z zamętu obrazów i wspomnień. Przy tym zupełna i czarująca swoboda, ani wymuszony, ani rubaszny, ani poetyczny…”.
Uwielbiał żebraków, pielgrzymów, takich, co to „chodzą po wszystkich Częstochowach”, kwestarzy, śpiewające i tańczące na odpustach baby, włóczęgów, dziadów, zwłaszcza „dziadów lirników” ukraińskich – sam się kiedyś do tej ferajny przyłączył i zabawiał artystyczno-ziemiańskie towarzystwo ze Lwowa. Zawsze się martwił, że prawdziwych artystów jest na świecie za mało, młodzi dostają się pod wpływ hochsztaplerów, artystów salonowych. Nie chciał, by im za wcześnie „wytarto duszę niby śliwki z puszku” – mawiał.
Chłopi pokazywani są u niego w ognistych tańcach na powietrzu albo w pozach skrajnego utrudzenia i zmagań – pochyleni, ciągnący, broczący w zaspach, błocie i bagnie, opędzający się od wilków; ziemianie – zwykle w dalszym planie – pełni pozornego dystansu, muszą bowiem nadać czemuś kierunek, coś rozstrzygnąć, dokonać wyboru, coś postanowić.
Popularność warszawskiej wystawy wskazuje na coś, co tak samo jak przy próbie analizy twórczości mistrza wymyka się, nie daje się zaszufladkować. Przechadzałam się wśród dzieł Chełmońskiego w tłumie ludzi niezwykle rozdyskutowanych. Nie było żadnej nastrojowej ciszy, pomiędzy autorem a odbiorcami toczyła się żywa, gorąca rozmowa, przerywana okrzykami, głośnymi westchnieniami.
„Spójrz na tę rodzinną scenę!”, wykrzyknęła do swej kuzynki jakaś pani obok mnie, stając przed „Polowaniem na głuszca”. Nie było tam nic sugerującego „rodzinność”, a jednak klimat obrazu przypomniał jej dalekie strony kolebki rodu. Para Polaków z Norwegii, dyskutując przed „Odlotem żurawi”, rozpoznała bliskich znajomych swoich przyjaciół emigrantów. Cieszono się, wymieniano adresy. Grupa Węgrów komentowała scenę „Przed karczmą”. Fotografowano detale płótna, robiono notatki. Nikt nie upominał się o ciszę, panowały harmider i podniecenie przypominające to, co działo się na wielkich płaszczyznach rozpiętych w kapiących złotem ramach.
Wbrew zapewnieniom organizatorów wystawy artysta bynajmniej nie stronił od tematyki patriotycznej i religijnej. Sceny z powstania styczniowego nie są u niego scenami bitewnymi, ale przepojone ukrytym tragizmem, dramatem samotności, poczucia, że jest się kimś naznaczonym straceńczą misją, niezrozumianym przez ludzi innego stanu, innej kultury, wiary, niosą prawdę o powstaniu. Samotność w sercu zimowego boru, ale i wśród bliźnich. Nieprzeniknioność tajemniczego zewu. To już nie natura wzywa, ale powołanie, obowiązek, powinność. Wielu krytyków sztuki w tym duchu interpretowało przejmujące „Kuropatwy w śniegu” – jako metaforę pochodu powstańców gnanych na Sybir wśród lodowatego wichru i śnieżycy.
Największym zaskoczeniem na wystawie był zbity tłum widzów przed monumentalną „Modlitwą przed bitwą. Racławice”. Malarz, o którego religijności raczej niechętnie się wspomina, pokazał modlących się przed wschodem słońca kosynierów i ułanów Kościuszki z patosem, który nikogo nie drażni. Na dziesiątkach młodych i starych twarzy widać piętno głębokiego przeżycia, więzi z Nieskończonym. Gdzie się podziały grube, prostackie rysy chłopstwa unurzanego w znoju, ociekające potem, spowite w opary końskiego potu i gnoju, ubrudzonego pyłem wyboistych dróg? Gdzież ten zwykły Chełmoński, niezrównany realista, który niczego nie podbarwia, nie retuszuje, nie upiększa?
A jednak ten obraz przyciąga, intryguje. Zwłaszcza w ów wtorkowy dzień, 21 stycznia, zaledwie kilkanaście godzin po transmisji TV Republika, gdy mogliśmy zobaczyć bliźniaczo wręcz podobny kadr: Amerykanów modlących się w czasie inauguracji prezydentury Donalda Trumpa – także naszych rodaków. Kilka niezapomnianych obrazów zastygnięcia w zupełnej ciszy. Takie same skupione twarze, przymknięte oczy, spuszczone głowy, pochylone karki, przyklęknięcia. Modlitwa jest zawsze tym samym, człowiek staje w swojej prawdzie przed Bogiem.
Tak, Chełmoński był wielkim realistą. Szanował prawdę i korzył się przed nią. Dlatego i dziś nie pozwala się wzruszać estetycznie przy swoich dziełach, ale gwałtownie szarpie, smaga, ciągnie, napomina.
Ten ostatni obraz, rzadko pokazywany i omawiany – jak i kilka innych jego dzieł religijnych – jest zaprzeczeniem kłamstwa o naiwnej wierze prostych ludzi, o sentymentalizmie Polaków, o tradycjonalizmie, który każe kochać się w skansenach i czcić skamieliny. Ten obraz i owe kadry z paru sal na Kapitolu, gdzie rzesza ludzi w spokoju rozmawiała ze swoim Stwórcą, świadoma przełomowości chwili, wskazują wyraźnie, że człowiek potrafi być panem: odzyskać swoją własną broń – wolę, kult religijny, rozum, wizję ładu i planu w świecie i w swoim kraju (trawestując myśl Chestertona). I w ten sposób znajduje się znowu, jak gdyby u źródła, u zarania dziejów. Oto znów wschodzi słońce i wszystko się zaczyna.