Już w niedzielę będziemy (mam nadzieję, że wszyscy) mniej lub bardziej hucznie świętować 100-lecie polskiej niepodległości. Na fali zamieszania wokół organizacji Marszu Niepodległości i jakże nam dobrze znanej polsko-polskiej wojenki o to, czyja wizja celebrowania tego święta jest najwłaściwsza, warto dla odmiany pochylić się nad tym, co nas łączy. Pomóc w tym może najnowszy dokument Konrada Szołajskiego o wdzięcznym tytule „Dobra zmiana”.
Kiedy dostałam zaproszenie na przedpremierowy pokaz filmu „Dobra zmiana”, gdzieś wewnątrz włączyła mi się czerwona lampka przestrzegająca: „Oj, będzie jazda po rządzących, lepiej zapiąć pasy”. Jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast propagandowej papki, dzielącej Polaków na „światłych” sympatyków KOD-u i PiS-owski „ciemnogród”, otrzymałam rasowy reportaż, adekwatny do tego, co sama z pewnym niepokojem obserwuję od kilkunastu miesięcy.
Konradowi Szołajskiemu udało się zajrzeć za obie strony muru dzielącego Polskę. Dzięki reporterskiemu zacięciu reżysera, widz z bezpiecznej pozycji kinowego fotela może dotrzeć tam, gdzie na co dzień mu jakoś nie po drodze. Na przykład taki sympatyk opozycji i wojujący przeciwnik „kaczystanu”, niczym Ebenezer Scrooge z „Opowieści Wigilijnej”, bez narażenia na obelgi pokroju „KOD-omity” i innych, może całkiem niewinnie i wręcz bezszelestnie (jak na ducha przystało) wziąć udział w spotkaniu jednego z licznych klubów „Gazety Polskiej”. I na odwrót - wierny czytelnik tytułu z Filtrowej, bez groźby wyśmiania i inwektyw rzędu „sekty smoleńskiej”, ma szansę zajrzeć do słynnej, zdemontowanej już, przyczepy KOD stacjonującej swego czasu pod Kancelarią Prezesa Rady Ministrów. Zapewniam, że to, co tam znajdziemy, może zaskoczyć. Do tego stopnia, że w dotychczasowym wrogu można dostrzec człowieka, co więcej - o zgrozo - całkiem szczerze zatroskanego o losy swojej ojczyzny.
I choć to prawda, że podobnie jak w rzeczywistości, tak i w filmie jego bohaterki (dokument opowiada o dwóch kobietach z dwóch różnych stron sporu) definiują dobro tej ojczyzny w sposób zgoła odmienny. Czy istnieje choć cień szansy, że mogą się spotkać w połowie? Z tego, co zdążyłam ustalić, po jednej z projekcji dokumentu obie panie - jedna z nich jest działaczką KOD, druga przewodzi gliwickiemu Klubowi „GP” - spotkały się. Obyło się bez awantury, ba, padła deklaracja kolejnego spotkania i rozmowy. Może ta, przynajmniej częściowa, zmiana frontu, jest możliwa także wśród nas?
Skrajną naiwnością byłoby wierzyć, że jakiś tam film (z całym szacunkiem do Konrada Szołajskiego, który odwalił kawał uczciwej roboty) zniweluje społeczne tarcia, które jak widać, nawet w obliczu tak znakomitego święta, jakim jest 100-lecie odzyskania przez Polskę Niepodległości, zamiast słabnąć - przybierają na sile. Sprawę pogarsza fakt, że sam film przeszedł dość wyboistą drogę, zanim ostatecznie trafił do kin. O dofinansowanie „Dobrej zmiany” Szołajski nie doprosił się ani poprzedniej dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej Magdaleny Sroki, ani Radosława Śmigulskiego, czyli obecnego szefa, nominowanego już za czasów - nomen omen - dobrej zmiany.
W pewnym sensie rozumiem, że dla skrajnych liberałów „Dobra zmiana” może być niewygodna, bo „ociepla” wizerunek zwolenników PiS-u. Z kolei dla tzw. „ultrasów” film może być drażniący z podobnych powodów - domyślam się, że niektórym, przyzwyczajonym do hejterskiej nomenklatury prawicowych forów, dostrzeżenie w „kodziarstwie” sensownych ludzi, również może być bolesne. Tylko czy na tym polega misja takich instytucji jak PISF? Na unikaniu tematów trudnych, ale przedstawionych w sposób unikający etykietek? Dlaczego, mając do czynienia z wyważonym materiałem, wolimy zaprzepaszczać szansę na dialog i oddawać pole manewru innym? Ostatecznie film sfinansowano m.in. dzięki darowiznom internautów i unijnemu programowi Kreatywna Europa. Brak zainteresowania filmem PISF-u szybko wykorzystały redakcje TOK FM i Onetu, które objęły film medialnymi patronatami. Oczywiście można zacząć szemrać i robić z filmu Szołajskiego „antypisowską propagandę” uprawianą przez „ulicę i zagranicę”, ale skoro nasz własny instytut nie był zainteresowany wsparciem projektu, który jako jedyny próbuje „na serio” przyjrzeć się sytuacji politycznej we współczesnej Polsce, to trochę się twórcom nie dziwię, że poszukali pomocy gdzie indziej.
Smutny przykład „Dobrej zmiany”, filmowego „dziecka niczyjego”, dobrze wpisuje się w atmosferę, jaka panuje w przededniu Narodowego Święta Niepodległości. Widząc licytacje i przechwałki polityków odpowiedzialnych za organizację obchodów (ileż to milionów złotych wyłożono na godne świętowanie!), i zestawiając je z dolewaniem oliwy do ognia ze strony stołecznego Ratusza (kuriozalna decyzja o zakazie Marszu Niepodległości), czy zwykłych drwin płynących z Wiertniczej i Czerskiej, trudno nie odnieść wrażenia, że chyba żaden naród na świecie nie potrafi toczyć tak zażartych kłótni, a to wszystko tuż przed jubileuszem - a zatem okazją, która zdarza się raz na sto lat. W tej atmosferze niezwykle gorzko pobrzmiewają w głowie słowa Kazika Staszewskiego o „moim domu murem podzielonym” i prośba wyrażona przed laty przez Grzegorza Ciechowskiego, by nie pytać go o Polskę.
Przykre, że przygotowania do setnych urodzin polskiej wolności odbywają się w atmosferze napięć i wrzucanych wzajemnie kamyczków do ogródka. Jedyna nadzieja w tym, że jubilatka Niepodległa mimo wszystko nie strzeli focha i zdmuchnie świeczki na urodzinowym torcie, którego wystarczy dla każdego. W końcu mamy jeszcze całą sobotę. Może warto poświęcić ją na wyjście do kina i obejrzenie „Dobrej zmiany”? W końcu film nie zmieni świata, a i pewnie nie przekona tych, którzy dawno uwierzyli w niepodważalność własnej wizję Polski A.D. 2018. Ale z doświadczenia wiem, że film ten może skorygować nasze myślenie. A to już bardzo, bardzo dużo.