Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Deklaracja bezideowa

Platforma Obywatelska wstrzymała procedowanie gotowej już od maja nowej deklaracji ideowej. Jeśli wierzyć w docierające do dziennikarzy przecieki z partyjnych źródeł, odpowiedzialny za ten stan rzeczy ma być Donald Tusk. Można w to wierzyć – dla partii całkowicie bezideowej każdy dokument tego typu będzie tylko niepotrzebnym ograniczeniem. Nie potrzebują go ani politycy, ani wyborcy. Tak naprawdę o wiele większym problemem dla Platformy nie jest więc brak nowej deklaracji, lecz to, że wciąż, przynajmniej w teorii, obowiązuje stara wersja tego manifestu.

Deklaracja ideowa Platformy Obywatelskiej przyjęta została w grudniu 2001 r., w czasach, gdy – przynajmniej na użytek zwykłego wyborcy i niezorientowanego w zakulisowych grach czy operacjach wyborcy – była to partia prawicowa.

Partia republikańskich nadziei

Względnie centroprawicowa, jednak niezależnie od nazewnictwa było oczywiste, że jest to druga obok Prawa i Sprawiedliwości siła polityczna, która po kolejnych recydywach postkomunizmu i narastającym marazmie kolejnych postsolidarnościowych pospolitych ruszeń wreszcie zajmie się, jak należy, polskimi sprawami. Pozwoli wybić się na pełną niepodległość od zewnętrznych nacisków i wewnętrznych patologii oraz gonić, może nawet dogonić Zachód, jednak z zachowaniem szacunku dla lokalnej kultury, wartości i chrześcijaństwa. Tak, wiem, że dziś trudno już w to uwierzyć, zwłaszcza jeśli się tych czasów nie pamięta, tak jak trudno uwierzyć, że PO wchodziła w koalicję z PiS na szczeblu samorządowym, a to, że obie partie wspólnie stworzą rząd po wyborach w 2005 r., wydawało się oczywiste praktycznie dla wszystkich aż do momentu, gdy Jan Maria Rokita przedstawił w imieniu swojej partii deklarację (dla przypomnienia – był wówczas prominentnym politykiem PO, przed wyborami typowanym na szefa rządu i lansowanym pod hasłem „premier z Krakowa”).

„Platforma Obywatelska zrodziła się z protestu przeciwko złej polityce. Dobra polityka pozostaje w służbie człowieka, nie zaś jakiejkolwiek doktryny lub interesu. Polityka łączy się z moralnością tylko tam, gdzie pielęgnowane są cnoty obywatelskie. Gdzie patriotyzm stawiany jest ponad walkę o partyjne interesy. Gdzie autorytet państwa wymusza bezwzględne przestrzeganie prawa, także przez rządzących. Gdzie roztropność nakazuje powściągać grupowe spory. Zaś honor ceniony jest bardziej niż spryt. Platforma Obywatelska chce przywrócić blask tradycyjnym ideałom republikańskim. Ideałowi Państwa jako dobra wspólnego i skutecznego strażnika sprawiedliwości oraz bezpieczeństwa. Ideałowi obywatela – jako osoby wolnej i odpowiedzialnej za los swój i swojej rodziny”. To pierwszy punkt deklaracji z 2001 r. zatytułowany „Polityka w służbie człowieka”. I zapewne wówczas bardzo wielu obywateli, być może też działaczy, w to wszystko wierzyło.

Lata 2005–2007 pokazały – niczym nocna zmiana z 1992 r., rozciągnięta tym razem na cały okres skróconej kadencji Sejmu – jakie były faktyczne intencje polityków PO i jakie stały za nimi interesy. Jednak nawet w 2007 r. bardzo wiele osób wciąż wierzyło w to, że PO będzie po prostu skuteczniejszym i mniej „obciachowym” PiS, któr e jednak nie zmieni wektorów polskiej polityki. Zdziwiliby się Państwo, ilu dziś sympatyzujących z prawicą i szczerze Tuskowi niechętnych dziennikarzy, również najbardziej wpływowych w konserwatywnym dyskursie, 14 lat temu postanowiło zaufać Platformie. Oczywiście bardzo szybko stracili złudzenia i dziś raczej niechętnie będą o tym opowiadali. A przecież piarowi Donalda Tuska w 2007 r. uwieść dała się nawet taka ikona konserwatywnej, trzeźwej i patriotycznej publicystyki, jak śp. Maciej Rybiński.

Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek

I dziś, z perspektywy lat, możemy się temu dziwić, doceniając fakt, że my nawet od Rybińskiego byliśmy w tej sprawie w większości mądrzejsi, ale… czytajmy dalej: „Fundamentem cywilizacji Zachodu jest Dekalog. Wierzymy wspólnie w trwałą wartość norm w nim zawartych. Nie chcemy, by Państwo przypisywało sobie rolę strażnika Dekalogu. Ale Państwo nie może pozwalać, by jedni – łamiąc zawarte w nim zasady – pozbawiali w ten sposób godności i praw innych albo deprawowali tych, którzy nie dojrzeli jeszcze do pełnej odpowiedzialności za swoje życie. Dlatego zadaniem Państwa jest roztropne wspieranie rodziny i tradycyjnych norm obyczajowych, służących jej trwałości i rozwojowi”. To punkt drugi deklaracji, który dziś chyba, razem z idącym za tymi stwierdzeniami zdaniem, że „prawo winno ochraniać życie ludzkie, tak jak czyni to obowiązujące dziś w Polsce ustawodawstwo, zakazując również eutanazji i ograniczając badania genetyczne”, przysparza Platformie najwięcej kłopotu.

Choć deklaracja przyjęta została, jak już wspomniałem, jeszcze w roku 2001, sześć lat później została powtórzona w całości jako integralna część programu wyborczego „By żyło się lepiej… wszystkim!” z 2007 r. I stało się to w momencie, gdy partia szła po władzę, którą tym razem odebrać miała już nie lewicy z SLD, wtedy też przecież zupełnie innej od dzisiejszej Nowej Lewicy, lecz niedawnym przyjaciołom z konserwatywnego, prawicowego PiS.

Dopiero praktyka rządów skutecznie pokazała, jak daleka jest PO od swoich deklaracji ideowych w sprawach obyczajowych. Choć partia nie zrobiła nic, by rewolucję obyczajową, importowaną z Zachodu, instytucjonalnie potwierdzić, nie zrobiła też nic w duchu konserwatyzmu, do którego się odwoływała. Gdy się to opłacało, Donald Tusk brał ślub kościelny czy pozował z rodziną przy wzruszającym domowym ołtarzyku, by innym razem mówić o nieklękaniu przed księdzem i wstydzić się za rozmodloną Polskę Rydzyka. Ewa Kopacz, jeszcze jako minister, pomagała w zorganizowaniu aborcji dla pamiętnej „Agaty”, przystępując równocześnie do komunii, a Hanna Gronkiewicz-Waltz wyrzucała z pracy dr. Bogdana Chazana i stawiała odgromniki, odnawiając się w Duchu Świętym. I ta dychotomia została Platformie w jakimś stopniu do dziś, pomimo stopniowej amputacji konserwatywnego skrzydła.

Program realny: nośne hasła i podgrzewanie konfliktu

Ostatnie dni przyniosły falę fatalnych i szkodliwych wizerunkowo wypowiedzi Donalda Tuska. Ostra krytyka 500+, deklaracja niechęci wobec obecności krzyży w przestrzeni publicznej, w tym w polskim Sejmie, wreszcie słowa o macierzyństwie jako trwającej dwadzieścia lat udręce – to wszystko słowa sprawiające wrażenie bądź to nieprzemyślanych, bądź nastawionych na dalsze mobilizowanie wyłącznie najbardziej i tak przekonanego elektoratu, które nawet partyjnych kolegów wprowadzają w zakłopotanie (polecam obejrzeć sobie powtórkę piątkowego wydania audycji „Forum” w TVP Info, gdzie Tuska musiał tłumaczyć konserwatywny senator PO Kazimierz Kleina i nie wychodziło to zbyt przekonywająco). Względnie inwestycję w poparcie nienawidzących dzieci (notabene raptem kilka lat młodszych od nich) tzw. julek, czyli młodych, nadaktywnych w mediach społecznościowych dziewcząt, często kierujących się ku ideom rodem z inżynierii społecznej tam, gdzie wkroczyć powinien nie ideolog, lecz psycholog.

Z drugiej strony Tusk blokuje deklarację programową jako rzekomo zbyt lewacką, zapewne w sferze obyczajowej, bo nie ekonomicznej przecież. A z trzeciej – za dokument odpowiada Tomasz Siemoniak, niedawno krytykujący zbytni zwrot ugrupowania w lewo i również uchodzący raczej za konserwatystę.
Przy takim rozchwianiu postaw i wartości, a także przy faktycznym braku oczekiwań wyborców optymalnym rozwiązaniem dla partii Tuska wydaje się zastąpienie jakiejkolwiek deklaracji ideowej formułowanymi doraźnie przez lidera konfliktogennymi hasłami. Choćby niespójnymi i sprzecznymi wewnętrznie.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Krzysztof Karnkowski