Nie płaczę po Opolu
Bardzo mnie bawi sytuacja wokół Festiwalu w Opolu. Prezesowi TVP Jackowi Kurskiemu ewidentnie bowiem rozpierzchły się po scenie ślimaki. Dobrze, że nie żółwie, ale ślimaki.
Oglądamy tylko po to, aby zobaczyć, że żadnego zaskoczenia nie będzie. Nadal będzie Maryla Rodowicz z „Kolorowymi Jarmarkami”, Jerzy Połomski z „Całą salą”, Kombi z utworem „Słodkiego, miłego życia”. Ot, taki sobie koncert, nie gorszy i nie lepszy od tego granego z okazji święta kwitnącej jabłoni w Grójcu albo w dzień ziemniaka w Nieporęcie. Nadawanie wagi festiwalowi w Opolu przez ostatnie lata było typowym w naszym kraju pudrowaniem trupa, którym jest polski przemysł rozrywkowy. Trudno mi nawet wybrać dziedzinę, w której Polska byłaby tak beznadziejna jak w tej materii. Przy międzynarodowych sukcesach polskich piłkarzy to, co osiągają rodzimi nutoskładacze (muzyk, piosenkarz to chyba za dużo?), to jakieś totalne dno. W Polsce tzw. złotą płytę dostaje się za 15 tys. sprzedanych egzemplarzy. Przy tym są one tańsze niż większość biletów na Legię, gdzie regularnie pojawia się około 30 tys. widzów. Oznacza to w praktyce, że nagrywanego przez celebrytów siana nikt nie kupuje, a sam złoty krążek (jak pisał O.S.T.R. w piosence „Ty sobie możesz”) to „wyróżnienie jak pracownik miesiąca”. Jedyne, w czym nasze „gwiazdy” są mistrzami, to gra do kotleta. Szczególnie politykom z liberalno-komunistycznej opcji. Dlatego nie zamierzam płakać po Opolu. A jak mnie najdzie na pohejtowanie, to puszczę sobie zeszłoroczną edycję i znów nie zauważę różnicy.