Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Skąd wola polityczna?

Trudu zmagania się z oporną materią społeczną, w tym – w pierwszej kolejności – z oporem własnego obozu politycznego, nie podejmie się ktoś, kto najwyraźniej nigdy nie uporał się ze skojarzeniem, iż polskość to nienormalność. Wola polityczna bierze s

Trudu zmagania się z oporną materią społeczną, w tym – w pierwszej kolejności – z oporem własnego obozu politycznego, nie podejmie się ktoś, kto najwyraźniej nigdy nie uporał się ze skojarzeniem, iż polskość to nienormalność. Wola polityczna bierze się bowiem z wiary w swój kraj.
 
Kilka tygodni temu w „Gazecie Polskiej” opublikowałem tekst „Donald Tusk z »Tygrysem« pod bokiem”. Korzystając z książki Bertolda Kittela „Mafia po polsku”, mówiłem o działającej w Trójmieście mafii ze Stogów, kierowanej przez obywatela o pseudonimie Tygrys.

Chodzi o bezkarne od lat środowisko przestępcze, wobec którego organy państwa polskiego wykazują konsekwentną bezradność. Bezradność ta ma swoje źródło – jak wynika z książki – z faktu współpracy z przestępcami osób zatrudnionych w instytucjach, które powinny stać na straży prawa: policjantów, prokuratorów, sędziów. Istotną rolę odgrywa też bierność, czyli świadome przyzwolenie na patologie ze strony funkcjonariuszy tajnych służb, pracowników administracji publicznej, polityków, ludzi mediów zorientowanych w działalności mafii. By rozwiać wątpliwości co do tego, iż owo przyzwolenie jest świadome, zacytowałem spostrzeżenie Aleksandra Kwaśniewskiego. W kontekście afery Amber Gold były prezydent wskazał, iż Gdańsk jest miejscem, w którym wszyscy wszystko wiedzą, miejscem, gdzie trwające przez dłuższy czas patologie jest bardzo trudno ukryć. Należy zatem uznać, iż trójmiejska mafia może sobie działać dzięki łaskawości władz samorządowych trójmiasta, kierownictwa Komendy Wojewódzkiej Policji, delegatury ABW, wreszcie tolerancji samego premiera Tuska – mieszkańca Sopotu.

Francuski arystokrata tłumaczy

Przyjmijmy teraz, że opis Kittela jest w zasadzie trafny. Znaczy to, że świat trójmiejskich korupcyjnych, pasożytniczych powiązań, często przykrytych relacjami towarzyskimi, jest światem międzyresortowym – zatem instytucjonalnie „ekumenicznym”.
Twierdzę, iż to właśnie dzięki owej ekumeniczności z tygrysią mafią tak trudno się uporać. Ale nie tylko. Aleksander de Marenches, arystokrata, który przez pewien czas kierował najważniejszymi francuskimi tajnymi służbami, zauważył kiedyś: „Istnieją powiązania interesów tak przemożne, że nikt nie ma ochoty ich tknąć”.

Uświadomiwszy sobie bierność utrzymywanych z naszych podatków funkcjonariuszy państwa, można by się wkurzyć i wołać: po cóż nam szefowie policji i tajnych służb, prokuratorzy, sędziowie, którzy boją się jakiejś mafii ze Stogów oraz po co krajowi taki premier, który na to wszystko pozwala? Z reakcji tego typu jednak zazwyczaj nic istotnego nie wynika. A posiada ona tę wadę, iż miast szukać realistycznego rozwiązania problemu, naszą energię zużywamy na irytowanie się. Zamiast tego zastanówmy się, kto i w jakich warunkach byłby w stanie „tknąć” szkodliwe, przestępcze grupy interesów.

Ekumeniczność mafii

Mafijne strategie działania polegają właśnie na tym, by poddać swojemu wpływowi te wszystkie instytucje publiczne, które mogą z mafią walczyć. Co to znaczy z punktu widzenia polityka – np. premiera rządu – który chciałby się z mafią uporać? Znaczy to m.in., że nie wystarczy zrobić porządków w ramach jednego z obszarów instytucji państwowych, np. w policji. Maszyneria państwa prawa działa w ścisłym powiązaniu. Wystarczy, że przestępca jest tajnym informatorem policji lub którejś ze służb, by miał parasol ochronny, dzięki któremu prokuratorskie postępowania kończą się niczym. Wystarczy grupka skorumpowanych prokuratorów, by pewne sprawy od razu umarzano albo przeciągano w nieskończoność. Wystarczą ulegli wobec mafii sędziowie, by dobra robota policjantów i prokuratorów została kompletnie zmarnowana.

Co z tego wynika? Żaden poszczególny szef resortu nie jest w stanie uporać się z narosłymi w czasie patologiami, które rozciągają się w poprzek kilku ważnych agend państwa. Tu potrzebna jest wola polityczna na poziomie premiera. W dodatku nie może to być wola byle jaka. Musi to być wola polityczna, która zanim da oczekiwany rezultat polegający na rozbiciu mafii, najpierw musi przebudować same instrumenty rządzenia. I tu, proszę Państwa, bardzo często pies jest pogrzebany.

Poza umiejętnościami zarządzania administracją publiczną potrzebna jest bowiem jeszcze wola polityczna. Taka, która potrafi w skoordynowany sposób przeniknąć i przekształcić wiele szczebli różnych instytucji państwa. Nie powinno dla nikogo ulegać wątpliwości, że Donald Tusk woli takiej nie posiada. I co więcej, ze względu na swoje uwikłania i zobowiązania woli takiej nie jest w stanie zbudować. Dlaczego tak jest? W dodatku nie jest to tylko przypadłość samego premiera Tuska. Wydaje się, iż mamy tu do czynienia z pewnym dość typowym dla III RP zjawiskiem.

Słodycz rządzenia

Zostać ministrem, być ministrem jest przyjemnie: sekretariat, limuzyna z kierowcą, ważne spotkania, narady, zaproszenia do ambasad, zagraniczne wyjazdy służbowe, tylu kulturalnych ludzi okazujących głęboki – przecież zasłużony – szacunek. Chciałoby się, żeby to trwało i trwało… Gdy nasz minister (a rzecz dotyczy przecież przełożonych na wyższych szczeblach w ogóle) dba o swoich podwładnych, oni odwzajemniają się tym samym. Pomagają w wytworzeniu sytuacji noszącej nazwę: „komfort rządzenia”.

Zastanowiliście się, dlaczego ministrowie, szefowie urzędów centralnych na lewo i prawo rozdają wysokie, ostatnio opisywane przez tabloidy, nagrody? Nie tylko dlatego, że to z naszych – publicznych – pieniędzy. Także dlatego, że chcą być przez podwładnych tudzież współpracowników kochani. Chcą występować w roli dobrych wujków albo nawet Świętych Mikołajów.

Co się dzieje jednak, gdy nasz minister traktuje rządzenie jako służbę publiczną i zabiera się do rozwiązywania problemów? Gdy współpracowników i podwładnych goni do roboty? Gdy, pragnąc uczynić z podległej mu instytucji sprawny instrument rządzenia, wprowadza system oceny jakości pracy podległych mu kadr? Gdy inicjuje reformy wymagające od kadr resortu przyswojenia nowych umiejętności? Gdy likwiduje przerosty kadrowe, zbędne stanowiska i jałowe procedury? Gdy rozlicza za zaniechania i błędy?

Wtedy nasz przełożony staje nie tylko w obliczu naturalnej ludzkiej bezwładności, niechęci do porzucania starych przyzwyczajeń. Staje także w obliczu mniej lub bardziej zorganizowanych grup interesów, w które z upływem czasu obrasta każda instytucja, zwłaszcza zaś taka, która dysponuje sporymi zasobami publicznymi.

Co zaś się dzieje, gdy czyjeś interesy są naruszane – nawet tak zdawałoby się proste jak interes życia na etacie w warunkach świętego spokoju? Ci, których interesy są naruszane, przeciwstawiają się. Utrudniają życie przełożonemu, organizują intrygi i pułapki, dają przecieki do mediów. Co więcej, pasożytnicze grupy interesów potrafią naiwnym bądź przekupnym dziennikarzom przedstawić swoją sprawę jako zgodną z interesem publicznym, a przełożonego jako nieodpowiedzialnego awanturnika, który nie wiadomo, czego chce.

Po co się na to wszystko narażać? Czyż bycie ministrem nie może być fajne? Wystarczy tylko sprawy odpowiednio sobie poukładać. A bycie szefem rządu? Użerać się ze swoimi ministrami, mobilizować ich, by oni z kolei użerali się z kadrami swego resortu? I rozliczać z powierzonych zadań? Kto ma na to zdrowie?

A premier, który od ministrów domaga się reform, usprawniania, oczyszczania, korygowania, wprowadzania nowoczesnych rozwiązań, to cholerny kłopot. Minister by sobie poleciał z wizytą oficjalną do Indonezji, do Australii, poszedł na koncert, premierę, przyjęcie w tej ambasadzie, gdzie dobrze karmią (polecam ambasadę Kataru), przyjął jakąś nagrodę (choćby i honorową, bez kasy – też miło), a tu go premier goni do użerania się z wyżeraczami z administracji. Do przekonywania, obmyślania strategii zmian, nadzorowania niepewnych projektów, przełamywania oporu, sięgania po środki dyscyplinujące, tłumaczenia się mediom, a na co, a po co. Odpierania ataków lobbystów podsuwających mediom materiały (tam leniuchy z każdego gotowca skorzystają), że te reformy, rzekomo dla dobra wspólnego, są raczej dla dobra grupowego. A przecież pod każdą reformę, reorganizację jakieś pasożyty też się podczepią.

Nie tylko ministrem być fajnie. Premierem też. Angela po plecach poklepie, lizusy się przypochlebią, dziennikarki oczkami zaświecą, jedzenie fajne, samochody cichutkie, ochrona przytulna na mecz zawiezie. Poharata się w gałę. No, wprawdzie Władimir ofuknie, ale przecież w życiu nie ma nic za darmo, co nie?

Dla tej nienormalnej Polski?

Narzucić własnemu – nawet, gdy nie został jeszcze zdemoralizowany – obozowi politycznemu działanie w interesie publicznym to nie jest łatwy kawałek chleba. Nie, bo przecież z takimi wyrzeczeniami szliśmy po władzę, płaciliśmy cenę tylu upokorzeń, by teraz ryzykować utratę tego przez jakieś reformy i walkę z mafią?

Trudu zmagania się z oporną materią społeczną, w tym – w pierwszej kolejności – z oporem własnego obozu politycznego nie podejmie się ktoś, kto najwyraźniej nigdy nie uporał się ze skojarzeniem, iż polskość to nienormalność. Wola polityczna bierze się bowiem z wiary w swój kraj.

 



Źródło: Gazeta Polska

Andrzej Zybertowicz