Mimo że pucz Wojciecha Jaruzelskiego nastąpił 31 lat temu, skutki tego wydarzenia nadal są odczuwalne. To z powodu stanu wojennego w Polsce nie powstała ani prawdziwa sfera publiczna, ani Polacy w swojej większości nie przekształcili się w prawdziwie demokratyczne społeczeństwo – w świadomych swoich praw, dobrze poinformowanych, dojrzałych obywateli.
Pucz generała Jaruzelskiego 13 grudnia zakończył marzenie Polaków na pokojowe wybicie się na niepodległość. Pociągnął za sobą ofiary, masową emigrację, w ośrodkach internowania, a potem też w więzieniach znalazło się parę tysięcy aktywistów Solidarności.
Skończyło się kilkanaście miesięcy wolności i nadziei. Pucz, przeprowadzony pod nazwą „stanu wojennego”, ratował władzę komunistów w Polsce, zmieniając jej charakter, przenosząc jej centrum z partii do armii. Przed stanem wojennym władza komunistom sukcesywnie wymykała się z rąk. Solidarność rządziła de facto społeczeństwem, władzę kontrolowały tylko coraz słabsze instytucje państwowe. Pucz Wojciecha Jaruzelskiego był więc wymierzony w polską demokrację, grzebał ją na osiem lat.
Nieokiełznany ruch społeczny
Ale jego skutki były bardziej dalekosiężne. Odczuwamy je do dziś. W latach 1980–1981 demokracja budowała się oddolnie, w masowym, demokratycznym, spontanicznym ruchu. Ruch Solidarności rozwinął się żywiołowo po porozumieniach podpisanych w Szczecinie, w Gdańsku i Jastrzębiu, w błyskawicznym tempie ogarnął cały kraj wbrew próbom władz, by go ograniczyć i poddać kontroli. Solidarność pozostała nieprzewidywalna i nie dała się odgórnie sterować, była autentycznie demokratyczna, ze wszystkimi wadami żywej, silnej demokracji – rozgadaniem, anarchicznością – i ze wszystkimi jej zaletami. Na scenie publicznej pojawili się nowi ludzie, nieznani, nienamaszczeni, przez nikogo nieprzewidziani do przywództwa, należący do kręgów dalekich od salonów warszawskich i krakowskich, w mniejszym lub większym stopniu układających się z władzami PRL. Robotnicy, ludzie z ludu, z dołów nagle stali się przywódcami, a inteligenci ich doradcami. Zapanowała moda na „człowieka prostego”.
Dzisiaj dzięki badaniom historyków wiemy już, że
Solidarność była infiltrowana i manipulowana, że kontrola ta sięgnęła nawet jej sfer przywódczych. Ale nie sposób było w ten sposób okiełznać takiego ruchu. Najlepszym lekarstwem na spiski jest bowiem demokracja z jej dążeniem do jawności. To demokratyczna siła Solidarności sprawiła, że pucz stał się konieczny. Gdy zawiodły media, agenci i partyjni działacze, trzeba było sięgnąć po jawną przemoc.
Kontrolowana demokracja
Solidarność była pierwszą od czasu konsolidacji komunistycznej władzy masową organizacją o demokratycznej strukturze. Opozycja przed 1980 r. była co prawda także nazywana demokratyczną, ale ze względu na deklarowany cel, a nie na zasady organizacyjne. Miała ona swoje kręgi wtajemniczenia, ścisłe hierarchie. Opozycjoniści nie mieli wiele czasu, by się do demokracji wdrożyć – po wprowadzeniu stanu wojennego niedemokratyczne cechy tego środowiska jeszcze bardziej się wzmocniły. Solidarność musiała zejść do podziemia. Konspiracja co prawda wykluczała demokrację, ale walkę o władzę i wpływy w podziemiu – już nie. Spiskowanie miało swoją cenę. W dodatku pojawiły się wtedy dwa sprzeczne cele – z jednej strony dążono do porozumienia z Jaruzelskim, z drugiej musiano mobilizować społeczeństwo do oporu, trzeba więc było bezkompromisowo generała odrzucać. „Realpolitik” zaczęła się rozchodzić z imponderabiliami i tak potrzebnymi na tym etapie antykomunistycznymi emocjami. Potem zresztą owe antykomunistyczne sentymenty trzeba było tłumić, bo przeszkadzały w okrągłostołowym porozumieniu. Nikt też oczywiście nie wybierał reprezentantów „strony solidarnościowej” do negocjacji z władzą. Zresztą nie wszyscy ówcześni wolni Polacy wiedzieli, że demokratyczna Solidarność zamieniła się w „drużynę Lecha Wałęsy”.
Doradcy Solidarności stali się jej przywódcami – już nie doradzali, lecz rządzili, i jeśli ktoś chciał się liczyć w nowej rzeczywistości, musiał płynąć z głównym nurtem przez nich wyznaczanym. Wtedy to, w tej ostatniej fazie, na stałe po „solidarnościowej stronie” zadomowiły się tzw. autorytety. One miały wspomagać wprowadzenie nowej formy kontrolowanej demokracji – tak by nie pojawił się nacjonalizm lub chęć rozliczeń – budowanej odgórnie i limitowanej – opartej na kompromisie elit.
Powrót PRL-owskiego habitusu
I tak już zostało, mimo paru erupcji niezadowolenia. Od komunizmu Polacy przeszli do demokracji, nie mając z nią prawie żadnego praktycznego doświadczenia, poza tymi kilkunastoma miesiącami Solidarności. Kapitalizmu nauczyli się na bazarach lub zostali do niego przyuczeni przez napływający kapitał zagraniczny, formalne reguły demokracji wprowadzono odgórnie bez większego trudu, ale w konsekwencji nie powstała ani prawdziwa sfera publiczna, ani Polacy w swojej większości nie przekształcili się w prawdziwie demokratyczne społeczeństwo – w świadomych swoich praw, dobrze poinformowanych, dojrzałych obywateli. Nic dziwnego, że tak szybko pod rządami Tuska reaktywował się wykształcony w PRL, lekko tylko zmodernizowany habitus, przekazany następnym pokoleniom.
I pojawiły się też znajome postacie – arogancki polityk partii rządzącej, za nic nieodpowiadający, agresywny i prymitywny działacz Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej, półgłówkowaty dziennikarz prowadzący oraz prowadzony przez niego leming, nowe wcielenie obywatela PRL.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Zdzisław Krasnodębski