Chociaż Amerykanie od piłki nożnej zdecydowanie bardziej wolą baseball i futbol amerykański, słynne powiedzenie legendarnego selekcjonera naszej piłkarskiej reprezentacji Kazimierza Górskiego wydaje się dzisiaj idealnie opisywać nadzieje zwolenników Donalda Trumpa na ostateczne zwycięstwo w wyborach prezydenckich.
Polski trener mawiał: „Dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe”. Faktycznie, miliony Amerykanów nadal wierzą w reelekcję Donalda Trumpa, sam zainteresowany niestrudzenie powtarza, że wybory wygrał, a reprezentujący go prawnicy nie ustają w bataliach sądowych.
Rzeczniczka prasowa Białego Domu Kayleigh McEnany wymachuje w konserwatywnej telewizji „Fox News” grubym plikiem papieru, twierdząc, że oto trzyma w ręku liczne dowody na sfałszowanie wyborów, a sekretarz stanu Mike Pompeo sugerował w trakcie swojej konferencji prasowej, że nastąpi pokojowe przejście do kolejnej kadencji prezydenta Trumpa.
Nawet wpływowi republikańscy senatorowie, m.in. Ted Cruz z Teksasu oraz Lindsey Graham, szef senackiej komisji ds. sądownictwa z Karoliny Południowej, nie wykluczają, że mogło dojść do poważnych nieprawidłowości wyborczych i nie odrzucają scenariusza, w którym bylibyśmy świadkami zwrotu akcji na korzyść urzędującego cały czas prezydenta Trumpa.
Jednocześnie wśród konserwatywnych wyborców panuje przekonanie, że tegoroczne głosowanie nie było ani wolne, ani uczciwe. W badaniu przeprowadzonym kilka dni po wyborach przez sondażownię Morning Consult na zlecenie „Politico” aż 70 proc. badanych republikanów wyraziło taką opinię. To znaczący wzrost względem podobnej ankiety przeprowadzonej przed wyborami. Wówczas jedynie 35 proc. republikańskich respondentów sugerowało takie obawy. Wśród tej części społeczeństwa 78 proc. uważa, że to głosowanie korespondencyjne doprowadziło do masowych oszustw wyborczych, a 72 proc. twierdzi, że osoby trzecie manipulowały głosami nadesłanymi drogą pocztową.
Do czasu głosowania w Kolegium Elektorów, które odbędzie się 14 grudnia, teoretycznie wszystko się jeszcze może zdarzyć. Senator Graham nie wykluczył początkowo także sytuacji, w której z powodu wychodzących na jaw licznych nieprawidłowości wyborczych pojawią się tzw. wiarołomni elektorzy, czyli tacy, którzy zagłosują inaczej, niż zostali zobligowani przez wyniki w swoich stanach. Choć prawo wielu z nich zabrania takiego zachowania swoim elektorom lub za taki akt niesubordynacji przewiduje kary finansowe, a latem br. Sąd Najwyższy orzekł, że tego typu przepisy są zgodne z konstytucją, wciąż mamy bardzo wiele stanów, które w tej kwestii dają swoim elektorom de facto wolną rękę. Są to m.in. Georgia i Pensylwania, a więc kluczowe punkty na politycznej mapie Stanów Zjednoczonych.
Rozmawiałem z byłym członkiem Kolegium Elektorów, który nie popiera przepisów obligujących elektorów do głosowania zgodnie z wynikami w ich macierzystych stanach. Zdaniem mojego rozmówcy to szkodliwe prawo, które pozbawia instytucję Kolegium Elektorów jej pierwotnej funkcji, jako ciała deliberacyjnego, podejmującego ostateczną, świadomą decyzję. – W pewnych okolicznościach taka polityka może powodować wiele problemów. Co się stanie, jeśli kandydat umrze przed głosowaniem w Kolegium Elektorów? Czy nie powinni oni mieć wówczas możliwości wyboru kogoś innego? Amerykańskie prawo nie przewiduje przecież ponawiania wyborów – mówi w rozmowie z „Gazetą Polską Codziennie” Garrett Monti, były republikański elektor ze stanu Luizjana, który w poprzednich wyborach poparł Donalda Trumpa.
Wiarołomnych elektorów, którzy ostatecznie głosowali inaczej, niż byli do tego zobligowani, miewaliśmy w poprzednich wyborach prezydenckich, również tych z roku 2016, gdy odnotowano rekordową ich liczbę – siedmiu. Były to jednak wówczas pojedyncze głosy, które i tak nie mogły zmienić ostatecznego wyniku, stanowiąc jedynie formę niewinnego manifestu politycznego. Scenariusz zakładający, że w trakcie zbliżającego się Kolegium Elektorów dojdzie do masowego wyłamania się jego demokratycznych reprezentantów i poparcia przez nich republikanina Donalda Trumpa, z uwagi na obiekcje co do uczciwości procesu wyborczego, jest zdecydowanie mało prawdopodobny. Wymagałoby to pojawienia się twardych, niepodważalnych dowodów na masowe nieprawidłowości wyborcze w kluczowych stanach. Do tej pory jednak kampania prezydenta Trumpa przegrywa wszystkie istotne pozwy złożone w amerykańskich sądach. „Wiarołomni elektorzy nie zmienią wyniku wyborów. Elektorami zostają zazwyczaj partyjni lojaliści, oddani swojemu kandydatowi” – tłumaczy Garrett Monti.
Obecnie prawnicy Donalda Trumpa próbują podważać wiarygodność wyborów w kluczowych amerykańskich stanach. Chociaż zarówno w Michigan, jak również w Pensylwanii doszło ostatecznie do certyfikacji wyników, prawnicy prezydenta składają apelację oraz wnioski o audyt i ponowne liczenie głosów. – Sztab Trumpa próbuje walczyć o każdy stan, również wykorzystując luki prawne i kwestionując procedury – mówi w rozmowie z „Codzienną” Jakub Graca, ekspert z Centrum Inicjatyw Międzynarodowych. – Trump szuka wszelkich sposobów prawnych, aby odwrócić wynik wyborów i tak, naprawdę trudno ocenić, co z jego działań wyniknie, ponieważ nigdy w historii USA urzędujący prezydent nie kwestionował uczciwości wyborów, i to na taką skalę – dodaje ekspert.
Brak certyfikacji wyników wyborczych w kluczowych stanach oznaczałby, że żaden z kandydatów nie uzyska wymaganych 270 głosów elektorskich. W takim wypadku amerykańska konstytucja przewiduje, że prezydenta wybiera izba niższa Kongresu, gdzie każdy stan ma jeden głos, a wiceprezydenta wybiera Senat USA, w którym każdy senator udziela poparcia swojemu kandydatowi. Z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością oznaczałoby to zwycięstwo Donalda Trumpa.
Głównymi prawnikami Donalda Trumpa prowadzącymi w jego imieniu batalie sądowe dotyczące domniemanych nieprawidłowości wyborczych są były burmistrz Nowego Jorku Rudy Giuliani oraz była prokurator federalna Sidney Powell.
Przez ostatnie dni pochodząca z Karoliny Północnej Powell – prawniczka, znana m.in. z obrony generała Michaela Flynna w 2019 r., a przez swoich krytyków oskarżana o popieranie teorii spiskowych, brylowała w konserwatywnych mediach w USA, sugerując, że w trakcie wyborów doszło do masowego oszustwa wyborczego, a system komputerowy liczący głosy miał rzekomo miliony z tych oddanych na Trumpa przypisać ostatecznie jego rywalowi Joemu Bidenowi. Gdyby te rewelacje okazały się prawdą, bylibyśmy świadkami największego skandalu w historii amerykańskiej polityki, który rzuciłby nań cień tak mroczny, jak najczarniejsza noc, doprowadzając prawdopodobnie do upadku Partii Demokratycznej. Wizerunek Ameryki jako kraju praworządnego z silnymi demokratycznymi instytucjami oraz godnymi zaufania mechanizmami i procedurami wyborczymi z dnia na dzień dosłownie ległby w gruzach.
To i tak scenariusz optymistyczny, równie dobrze za oceanem mogłoby przecież dojść do masowych zamieszek i niepokojów społecznych na skalę niespotykaną w kraju Wuja Sama od czasów wojny secesyjnej. Dlatego właśnie, stawiając tak poważne zarzuty, w szczególności będąc prawnikiem reprezentującym prezydenta Stanów Zjednoczonych, należy przedstawić silne dowody na poparcie swoich rewelacji. – Mówienie o tym, że dochodziło do fałszerstw wyborczych na istotną skalę, jest na chwilę obecną nadużyciem. Istnieje co prawda sporo doniesień o dziwnych sytuacjach, trudno jest je jednak zweryfikować – uważa Jakub Graca.
Zadaniem mediów jest dopilnować, aby opinia publiczna miała rzetelny obraz rzeczywistości i nie ulegała manipulacjom oraz tzw. fake newsom, które przy takim natłoku wzajemnie wykluczających się informacji łatwo przecież mylnie uznać za „prawdę objawioną”. Ostatecznie, jak mawiał wybitny polski pisarz i publicysta Józef Mackiewicz, tylko prawda jest ciekawa.
Tucker Carlson, ceniony konserwatywny dziennikarz, prezenter telewizyjny i komentator polityczny, w swoim programie na antenie prawicowej telewizji „Fox News” przyznał, że kontaktował się z Sidney Powell, prosząc ją o przedstawienie dowodów na masowe fałszerstwa wyborcze, które jak wielokrotnie twierdziła, znajdują się w jej posiadaniu. Niestety prośby te, choć ponawiane, okazały się bezskuteczne. Carlson twierdzi, że gdy naciskali na Powell, ta miała się zdenerwować i wezwać do zaprzestania kontaktowania się z nią. – Tucker Carlson wprost wezwał Sidney Powell do przedstawienia konkretnych dowodów, czym wywołał konsternację u wielu na amerykańskiej prawicy. Inni z kolei uznali, że skoro nawet Carlson (słynący z popierania Trumpa – przyp. red.) tak mówi, to znaczy, że sztab Trumpa zmierza w ślepy zaułek – twierdzi Graca. Sama zainteresowana co prawda broniła się później, twierdząc, że chciała przedstawić dowody dziennikarzowi, lecz był on „obelżywy, natarczywy i chamski”. Taka narracja jest jednak mało przekonująca. W kontekście walki z domniemanym masowym oszustwem wyborczym, by próbować ratować prezydenturę Trumpa, przedstawienie dowodów opinii publicznej powinno leżeć w interesie pani Powell.
Donald Trump, gdyby jego prawnikom udało się ostatecznie udowodnić masowe nieprawidłowości wyborcze i jakimś cudem obronić reelekcję swojego klienta, przejdzie do historii jako jeden z najlepszych prezydentów w historii USA, który walczył do samego końca, pozostając wierny swojej dewizie: „nigdy się nie poddawaj”. Wraz z upływem czasu, z każdym kolejnym przegranym procesem sądowym, taka perspektywa stale się jednak oddala.
Nieubłaganie dla spuścizny Trumpa rośnie natomiast ryzyko wystąpienia scenariusza, w którym ostatnie chwile jego kadencji w Białym Domu zostaną zapamiętane jako okres rozpaczliwego miotania się oraz krzyków o wielkim oszustwie wyborczym, którego ostatecznie nie udało się potwierdzić w sądach. Byłaby to wielka szkoda, zważywszy na fakt, że prezydentura Donalda Trumpa to dla Ameryki okres niezwykle owocny, obfitujący w liczne sukcesy gospodarcze i polityczne. Lecz nader wszystko był to czas dotrzymanych obietnic, również tych wobec Polski i Polaków.