W początkach XX w. miały miejsce tzw. wojny bałkańskie, o których dziś pamiętają już tylko historycy, i wtedy to powstało pojęcie „bałkański kocioł”, bo reszta Europy nie bardzo się orientowała, kto z kim i o co się bije, dopóki nie wyjaśniły tego wszystkim wystrzały w jakimś zapadłym Sarajewie, które niespodziewanie wywołały I wojnę światową. W XXI w. z równym niezrozumieniem patrzymy na „kaukaski kocioł”, który wydaje się równie odległy i dla Europy nieważny, jak sto lat temu Bałkany. Tylko że od tamtej pory nauczyliśmy się, co to jest globalizacja i geopolityka, więc warto śledzić, kto i jaką wybuchową zupę w tym kotle pichci.
Ten zakątek Europy od wieków graniczy z azjatyckimi potęgami od starożytności znanymi z agresywnej natury, jak Persja czy Turcja. Cała historia tego regionu to zmaganie się wczesnych państw chrześcijańskich z najazdami perskimi, a później ludów turkijskich, podwalin potęgi tureckiej.
W przypadku Azerbejdżanu już w wiekach średnich oznaczało to podbój chrześcijańskiej Albanii Kaukaskiej i stopniową islamizację, więc dziś rdzenna ludność, Udini, stanowi mikroskopijny ułamek muzułmańskiego społeczeństwa. Gruzja, fenomen na skalę światową pod względem trwałości pierwotnego etnosu co najmniej od 5 tys. lat, już w XVI w. bezskutecznie szukała pomocy chrześcijańskich państw europejskich, Armenię już dawniej wchłonęła Turcja.
Wówczas do gry wszedł trzeci pretendent do roli mocarstwa, rosnąca w siłę carska Rosja. Skończyło się jak wszędzie, gdzie Moskwa zobaczyła swoje interesy: zarówno siostrzana w prawosławiu i błagająca o pomoc Gruzja, jak i chrześcijańska Armenia oraz zislamizowany Azerbejdżan na początku XIX w. znalazły się w obrębie imperium rosyjskiego. Jak uświadomił naiwny Zachód obecny mieszkaniec Kremla – Rosja graniczy z tym, z kim chce!
Poświadczają to liczne wojny rosyjsko-tureckie i rosyjsko-perskie i dowolne podziały miejscowych krain między ubiegających się o pełną władzę mocarstw, w rezultacie czego sporo Gruzinów zamieszkuje po drugiej stronie granicy z Turcją, a Azerowie w pogranicznej strefie Iranu stanowią grupę liczebnie dwukrotnie przewyższającą całą ludność Azerbejdżanu! O losach Ormian w imperium tureckim świat coś niecoś wie, choć wspierał ich tylko deklaratywnie, reszta tych ludów zgoła go nie interesowała. Do czasu.
Już rewolucja przemysłowa domagająca się wciąż rosnącej liczby nośników energii ujawniła znaczenie zapadłej prowincji rosyjskiej Azerbejdżan: odkrycie złóż ropy na wybrzeżach Morza Kaspijskiego uruchomiło naftowy boom w Baku. To tutaj wyrosła fortuna Alfreda Nobla dzięki firmie naftowej Bracia Nobel, to tę ropę spalały silniki carskiej armady szykującej się do rozprawy z Japonią w 1905 r., a później, dostarczana niemieckiemu sojusznikowi Sowietów, napędzała podbijające Europę czołgi Hitlera. Nic zatem dziwnego, że gdy imperium sowieckie zaczęło się chwiać w końcówce wieku XX, region kaukaski zapłonął w ogniu wielu sprzecznych interesów.
Wtedy nie wzbudziło to uwagi świata, zachwyconego tym, jak „Gorbi” z pomocą pierestrojki liberalizuje imperium sowieckie, pragnąc nadać komunizmowi jakowąś mityczną ludzką twarz. Ludom ujarzmionym, które na początku lat 90. ujrzały w tym szansę na niepodległość, owa „ludzka twarz” objawiła się jednak w postaci tradycyjnej, wyglądającej spod hełmu ruskiego sołdata masakrującego saperkami gruzińską młodzież w Tbilisi, rozjeżdżającą czołgami młodych Litwinów w Wilnie i Azerbejdżan w Baku.
Wydawało się, że demontujący imperium następca Gorbaczowa rzeczywiście wprowadza nową jakość. Jednak o ile Borys Jelcyn pozwolił, by zachodnie pogranicze dość szybko włączyło się w struktury europejskie i atlantyckie, o tyle nie zgodził się, by to samo stało się z byłymi prowincjami wschodnimi. Dla nich nauczką miały być krwawe wojny z również marzącą o niepodległości Czeczenią, która wbrew swojej woli pozostała częścią Federacji Rosyjskiej.
Kraje kaukaskie, zadowolone z pozbycia się bezpośrednich brutalnych rządów Moskwy, starały się po swojemu rozwiązywać własne problemy. Ale i tu dopadło je dziedzictwo rosyjskiego imperializmu, bo granice carskich prowincji, a później sowieckich „republik” wyznaczali kolejni mieszkańcy Kremla, w rezultacie czego po rozpadzie Sojuza wzajemne pretensje terytorialne stały się znakiem firmowym Kaukazu. Gruzja odziedziczyła problemy z podjudzanymi przez Moskwę byłymi „republikami autonomicznymi” Abchazją i Osetią Płd. oraz Adżarią, co doprowadziło do katastrofy w 2008 r., gdy po sprytnym pokojowym „odbiciu” Adżarii prezydent Micheil Saakaszwili usiłował spacyfikować dwa pozostałe zbuntowane regiony.
Występująca jako rozjemca Rosja do dziś okupuje bezprawnie 20 proc. terytorium Gruzji.
Podobnie wyrysowane przez władze rosyjskie granice Armenii i Azerbejdżanu z kuriozalnymi ogromnymi enklawami, ormiańskim Nachiczewaniem i azerskim Karabachem, otoczonymi morzem wrogiego żywiołu, musiały doprowadzić do starć po odzyskaniu niepodległości. Dokonajmy więc krótkiego podsumowania obecnej sytuacji, gdyż uległa ona wyraźnemu zaostrzeniu w ostatnich dniach.
W Armenii po nieoczekiwanej ciężkiej porażce w kolejnej wojnie o Karabach nastąpił całkowity chaos wewnętrzny, bo w gruzach legła podstawa jej doktryny państwowej: bezwzględne przekonanie, że Rosja zawsze wystąpi po jej stronie. Ormianie mieli prawo na to liczyć, bo od kilku wieków stanowili na Kaukazie jedynego szczerego i wiernego sojusznika Moskwy, która przymykała oko nawet na ewidentne złamanie przez Erywań prawa międzynarodowego poprzez podbój azerskiego Karabachu. Tymczasem teraz, po jego odbiciu w 70 proc. przez Azerbejdżan, mimo sojuszu z Armenią Rosja wykręciła się od bezpośredniej interwencji, w ostatniej chwili wchodząc do gry znów jako rozjemca, gdy Azerbejdżan już swoje odwojował.
Sytuacja kraju podupadłego ekonomicznie, zapełnionego tysiącami pozbawionych siedzib i dobytku uchodźców z Karabachu stała się krytyczna, więc rozpoczęły się gwałtowne poszukiwania winnych. A jest ich do wyboru sporo: Rosja, która „zdradziła” Armenię, Europa niewierząca w jej bajanie o starciu starożytnego chrześcijaństwa (armeńskiego) z zakusami agresywnego islamu (azerskiego), własna armia, która nie potrafiła obronić zawojowanych niegdyś terytoriów, wreszcie rząd premiera Nikola Paszyniana, który podpisał haniebny traktat pokojowy. Ratujący skórę premier wbił szpilę Rosji, twierdząc, że jej sławetne rakiety Iskander niezbyt się w boju sprawdziły, po czym aresztował oburzonych tym bluźnierstwem szefów sztabu generalnego. W odwecie generałowie szykują zamach stanu.
W Gruzji partia oligarchy Bidziny Iwaniszwilego wygrała kolejne podfałszowane wybory, zdobywając ponad 48 proc., ale rządzi w pustym parlamencie, bo opozycja bojkotuje obrady. Wiara w Gruzińskie Marzenie, jak zwie się partia rządząca, chyba już większości wyborców przeszła, na ulicach Tbilisi trwają nieustające demonstracje i zamieszki, za co ostatnio aresztowano przywódcę partii wspierającej wygnanego prezydenta Saakaszwilego, który z zagranicy zagrzewa swoich zwolenników do jeszcze intensywniejszych wystąpień, najwyraźniej szykując się do triumfalnego powrotu.
Rosja niby zachowała wpływy na Kaukazie, ale nawet w oczach ormiańskich sojuszników straciła twarz, Armenia stoi na skraju katastrofy, Gruzja marzy o odzyskaniu okupowanych terytoriów na wzór Azerbejdżanu, ale nie ma jego siły ekonomicznej ani militarnej. A w świetle najnowszych posunięć prezydenta USA Joego Bidena, demolującego od początku politykę zagraniczną poprzednika, żaden z krajów kaukaskich nie ma szans na pożądane bliższe stosunki z NATO.
Azerbejdżan w sojuszu z Turcją i Izraelem wyrasta na lokalne mocarstwo. Gdy się wspomni, że graniczy też z głównym wrogiem Izraela i Turcji – Iranem, mając na jego terenie wspomniane 20 mln rodaków, trzeba pilnie zważać, co się będzie buzowało w tym kaukaskim kotle i kto się jego zawartością pożywi.