Ta wiadomość wstrząsnęła Polską. Wczoraj po południu zmarł Krzysztof Krawczyk – wybitny wokalista, gitarzysta i kompozytor. Miał 74 lata. Muzyk, choć przeszedł koronawirusa, zmarł z innego powodu. Przytaczamy nasz wywiad z artystą przeprowadzony na antenie Telewizji Republika w 2016 r.
Jak się czuje artysta, który podczas koncertu dostaje kilkuminutowe owacje na stojąco?
Rośnie wtedy we mnie piękne uczucie, że jestem na swoim miejscu, że wykorzystuję talent, który dostałem od Wszechmogącego. Lubię się dzielić z ludźmi tym, co mam między czwartym a piątym kręgiem szyjnym, czyli głosem. I jak widzę, że to ma taki pozytywny oddźwięk, to czuję wtedy naprawdę ogrom szczęścia!
Mówi się o Panu, że jest Pan królem polskiej estrady. Można by pomyśleć, że takie miano rozleniwia. Ale nic bardziej mylnego, bo nagrał Pan blisko 120 płyt, w tym 40 solowych, 28 płyt było złotych, 13 oblało się platyną… Mogłabym zażartować i zapytać, czy Pan mieszka w studiu nagraniowym?
Coś w tym jest. Jak już jestem w studiu, to długo z niego nie wychodzę. To jest tak ekscytujące. Uwielbiam mierzyć się z zadaniami, które stawia przede mną moja praca…
Przez pięćdziesiąt dwa lata może to być wciąż ekscytujące?
Jeśli kocha się to, co się robi, to oczywiście że tak. Ale określenie, którego Pani użyła, słowo „król”, nie do końca mi się podoba. I nie mówię tego przez fałszywą skromność. Z tym królestwem to jest tak, że trzeba ciągle bronić jego granic. Mowa o królestwie wewnętrznym, które jest początkiem tego królestwa w niebie. Jako katolik wierzę, że tam się będzie działo jeszcze lepiej, że będę mógł nie tylko na tej planecie zasłynąć, mówiąc nieskromnie.
Utrzymanie się w ryzach, o których Pan wspomniał, musi być szczególnie trudne w show-biznesie.
Oczywiście, że tak. Skłamałbym, gdybym powiedział, że jest inaczej. Ale towarzyszy mi wewnętrzne przekonanie, że Ktoś na górze uśmiecha się cały czas do mnie. Że ten niepojęty Kreator, którego oglądam w różnych zbliżeniach do najmniejszej mrówki, czuwa. Jestem pełen podziwu dla Boga. Często mam ochotę śpiewać głośno „Alleluja” albo „chwała Tobie Panie”. Odpowiadając na pytanie, nie jest łatwo, ale to Bóg dodaje bardzo wiele siły. Dodaje mi wielkiej mocy. Jest kimś, komu można się wypłakać, poprosić, ale najpierw przepraszać.
Wierzę Panu, gdy mówi Pan o mocy, bo ma Pan na swoim koncie tyle tysięcy kilometrów tras koncertowych, że pozostaje mi zapytać, czy nie miał Pan takich momentów, że wchodząc trzeci raz na scenę tego samego dnia, nie myślał Pan, że nie ma już na to zwyczajnie siły.
Były takie czasy z Trubadurami, że i cztery razy wchodziło się na scenę tego samego dnia. To był zespół dzikich muzyków, którzy strasznie chcieli śpiewać i grać. Dziś, jak mam dwa koncerty, to zaczynam się obawiać, czy podołam. Mogę Pani zdradzić, że zawsze przed każdym koncertem miewam tremę budującą. Ten, kto ma tremę niszczącą, nie przetrwa. Gdy byłem małym pianistą rodzice mówi mi: „Musisz być sobą, wyobraź sobie, że publiczności nie ma”. To się okazało wielką prawdą. „Be yourself”. Choć nie zawsze udawało mi się uciec od naśladowania – wspomnijmy tu Elvisa Presley`a czy Toma Jonesa, bo trudno uciec od takich geniuszy.
I przez ponad pół wieku miał Pan wyłącznie tremę budującą? Proszę się przyznać, że choć raz miał Pan tę destrukcyjną.
Destrukcyjną nie. Ale taką, że myślałem sobie: „O rany, co to będzie”, bo na publiczności widzę kogoś bardzo krytycznego…
Kogo na publiczności obawia się Krzysztof Krawczyk?
No na przykład dziennikarzy, którzy krytykują moją twórczość. Dlatego też ja zawsze próbowałem wyłamywać się konwencjom. Nie dawać się zaszufladkować. Zresztą to też strategia Andrzeja Kosmali, mojego menadżera, ale też przyjaciela, który jest ze mną ponad czterdzieści lat…
I o którym mówi Pan, że jest „drugim Krawczykiem”. To jest też znamienne, że gwiazda takiego formatu jak Pan jest w stanie powiedzieć, że ktoś pomaga Panu budować sukces.
Bo to prawda. On wpada na różne pomysły. Jak ten, bym wykonał piosenki Leonarda Cohena z tekstami Maćka Zembatego.
Mówimy o najnowszej płycie.
Tak. A nie byłem fanem Cohena. Gdy słuchałem jego utworów, odnosiłem wrażenie, że ta poezja do mnie nie dociera. Ale po tym, jak zobaczyłem jego koncert w Kanadzie, zacząłem go słuchać. I jak do tego przeczytałem teksty Zembatego, to mówiąc kolokwialnie, szczęka mi opadła. Czułem, że powstanie z tego ważny projekt muzyczny. Staram się śpiewać te utwory sercem. Tu też trzeba uważać, by nie przesadzić, bo zawsze jest pokusa pewnego manieryzmu. Tak czy inaczej, nie potrafię być obojętny na twórczość, która porusza moje serce.
A na złośliwości pod Pana adresem też nie potrafi być Pan obojętny?
Był kiedyś o mnie taki dowcip: huk w górach, skały się rozpadają. Ktoś pyta: co to? Lawina? Nie, to Krawczyk w górach śpiewa. (śmiech)
Śmieje się Pan z tych złośliwości.
Oczywiście, to jest wszystko przecież bardzo miłe. Zresztą nie było nigdy na mnie jakiś brutalnych ataków.
Były ataki.
Ale lubię wstawać po upadkach. I to wstawanie jest najważniejsze. To ono będzie oceniane, gdy znajdziemy się przed obliczem Pana Boga.
Mówił Pan o tym, że prosi Pan Boga, ale najpierw przeprasza. To przekłada się na Pana twórczość. Nagrał Pan wiele utworów, a nawet całą płytę dla Jana Pawła II, wystąpił na placu Świętego Piotra, wręczył złotą płytę papieżowi, mało tego, nagrał Pan płytę na beatyfikację Ojca Świętego oraz piosenkę już dla św. Jana Pawła II. Lista zasług papieża w Pana życiu musiała być długa…
Trzykrotnie klęczałem przed tym świętym człowiekiem. Moja rodzina nigdy nie miała takiej możliwości, a ja tu śpiewaczyna skromna klękałem i patrzyłem w tę twarz, która mogłaby być twarzą mojego ojca czy dziadka. Człowieka mi tak bliskiego. Bo Jan Paweł II wiele mnie nauczył. Zachwycił mnie swoimi słowami, książkami, podstępowaniem. Mam nadzieję, że wciąż pilnuje, by była na ziemi sprawiedliwość. Wiem, że zło w każdej sekundzie życia mnie atakuje, szatan jest ojcem kłamstwa. Trzeba być bardzo uważnym.