Partia Demokratyczna oraz jej kandydat do Białego Domu Joe Biden zarzucają prezydentowi Donaldowi Trumpowi brak potępienia zwolenników białej supremacji oraz innych rasistowskich organizacji w USA. Kto na amerykańskiej scenie politycznej faktycznie ma problem z odcięciem się od radykalnych ugrupowań i dlaczego nie jest to Trump?
Pierwsza debata prezydencka pomiędzy kandydatem republikanów Donaldem Trumpem a jego demokratycznym rywalem Joem Bidenem przeszła do historii jako najgorsza, najbardziej niesympatyczna i pełna wzajemnych złośliwości ze wszystkich, które do tej pory widziała Ameryka. Przerywanie, wchodzenie sobie w słowo, odnoszenie się do kontrkandydata z pogardą. Słowem, zdaniem wielu, był to spektakl stanowiący całkowite zaprzeczenie politycznej klasy i wzajemnego szacunku mimo odmiennych światopoglądów, czyli tych wszystkich atutów, do których ongiś przyzwyczaił nas amerykański establishment polityczny.
Po debacie amerykańska lewica skierowała pod adresem Trumpa wydumane zarzuty o rasizm, oskarżenia o przerywanie Bidenowi i karygodne zachowanie, które nie przystoi prezydentowi. Pretensje do obecnego gospodarza Białego Domu były tak silnie akcentowane przez jego politycznych oponentów, że nawet wśród niektórych konserwatywnych komentatorów oraz byłych działaczy Partii Republikańskiej pojawiły się głosy sugerujące, by Joe Biden zbojkotował kolejne debaty i nie stawał w szranki z „niegodnym tego zaszczytu”, złym Trumpem. Takie opinie wygłosiła nie tylko część demokratów, np. spikerka Izby Reprezentantów Nancy Pelosi, lecz także m.in. były republikański kongresmen Joe Scarborough, obecnie prowadzący program „Morning Joe” na antenie liberalnej stacji MSNBC, oraz Steve Schmidt, który pracował przy kilku kampaniach republikańskich polityków, chociażby śp. senatora Johna McCaina w 2008 r.
Tego typu rady, gdyby sztab Bidena wziął je sobie do serca, należałoby uznać za wilczą przysługę. W amerykańskich warunkach zbojkotowanie debaty prezydenckiej, a więc złamanie długiej, bo sięgającej roku 1960, tradycji w polityce USA, zostałoby bowiem uznane przez społeczeństwo za potwarz i najpewniej surowo ocenione przy wyborczych urnach. Toteż część demokratów swoje doradztwo ograniczyła jedynie do sugestii, by do następnych debat wprowadzić nowe zasady przewidujące większe restrykcje. Senator Chuck Schumer z Nowego Jorku, lider demokratycznej mniejszości w Senacie, zasugerował na przykład, aby przyznać prowadzącym guzik wyciszający mikrofony uczestników debaty. Biden natomiast oznajmił, że jeżeli prezydent Trump nie wyzdrowieje z COVID-19, wówczas debaty nie powinny się odbywać.
Tymczasem to właśnie kandydat demokratów w trakcie telewizyjnej potyczki ze swoim republikańskim rywalem dopuścił się słów, które nie tylko nie przystoją politykowi tego kalibru, lecz są także przejawem ordynarnego chamstwa i braku klasy. Joe Biden nazwał Trumpa klaunem oraz m.in. odburknął do niego słowami: „Zamknij się, człowieku”!
Donald Trump znalazł się w sytuacji, w której nie tylko musi bronić swojego wizerunku, odpierając kierowane ze strony demokratów groteskowe wręcz zarzuty o rzekomy brak potępienia grup rasistowskich, lecz teraz także dbać o to, by walcząc ze skutkami infekcji chińskim koronawirusem, nawet przez chwilę nie okazać słabości. Amerykański prezydent musi bowiem dorównywać wizerunkowi Stanów Zjednoczonych i być ucieleśnieniem potęgi oraz siły tego kraju. Ewentualna porażka w sprostaniu tym oczekiwaniom nie zostałaby wybaczona przez wyborców i z całą pewnością pogrzebałaby szanse na pozostanie w Białym Domu.
Informacja o pozytywnym wyniku testu na obecność wirusa SARS-CoV-2 u prezydenta USA oraz wystąpieniu u niego objawów choroby COVID-19 spadła na Amerykę niczym grom z jasnego nieba. Wywołując lawinę pytań o stan zdrowia amerykańskiego przywódcy, zaniepokojenie społeczeństwa oraz niepewność co do kroków, jakie w tej sytuacji podejmą rywalizujące ze sobą kampanie Trumpa i Bidena, wprowadziła nie lada zamieszanie. Kluczowe stało się pytanie o wpływ tych doniesień na szanse w wyścigu do Białego Domu. Tradycyjnie w sytuacji zagrożenia bezpieczeństwa narodowego, a w takich kategoriach należy rozpatrywać problemy zdrowotne prezydenta Stanów Zjednoczonych, obywatele jednoczą się wokół swojego lidera. Tak było w przypadku prezydenta Franklina D. Roosevelta, gdy po japońskim ataku na Pearl Harbor jego poparcie w styczniu 1942 r. urosło do 83 proc., oraz po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 r., gdy ówczesny prezydent George W. Bush miał poparcie w tzw. approval rating sięgające rekordowego pułapu 90 proc.
Teoretycznie zatem kandydat republikanów mógłby skorzystać na zaistniałej sytuacji, szczególnie że doskonale wykorzystał ją wizerunkowo. Trump od początku zakażenia zachowywał się jak typowy macho i gdy tylko stan jego zdrowia uległ poprawie, majestatycznie powrócił do Białego Domu prezydenckim helikopterem Marine One, z którego wyszedł pewnym krokiem, salutując eskortującym go marines. Machał do ludzi, unosił pięść w geście zwycięstwa, swoim zachowaniem i gestykulacją przypominając pewnego siebie lidera pozostającego w pełni sił witalnych. Chwilę później, wzywając Amerykanów, by tak jak on nie bali się koronawirusa i nie dali się mu zdominować, oraz ogłaszając, że stanął na pierwszej linii walki i przewodził, jak przystało na prawdziwego przywódcę, tylko ten wizerunek potwierdził.
Odkąd prasa po drugiej stronie Atlantyku rozpisała się o chorobie Donalda Trumpa, jego poparcie w sondażach zaczęło spadać. Teraz prezydent ogłosił, że wynik jego testu był negatywny i w związku z tym rusza w trasę kampanijną. Pierwszym przystankiem jest Sanford w stanie Floryda. Niedługo dowiemy się, czy powrót do gry walczącego o reelekcję Trumpa przełoży się na wzrost jego poparcia w sondażach.
Trump miał także potencjalnie szansę, by zyskać na błędach popełnionych przez swojego rywala. Biden mógłby wiele stracić w oczach Amerykanów, gdyby kontynuował ataki na Trumpa w momencie, gdy ten walczył z chorobą COVID-19. Tak się jednak nie stało. W odpowiedzi na doniesienia o problemach zdrowotnych urzędującego prezydenta kampania Joego Bidena zdecydowała się zawiesić emisję negatywnych spotów wymierzonych w ich republikańskiego rywala. Kandydat demokratów wezwał na Twitterze do pojednania narodowego, pisząc, że choroba prezydenta nie może być „momentem partyjnym”, to musi być „moment amerykański”. Szkoda, że wcześniej atakował tego samego Donalda Trumpa ciosami poniżej pasa, sugerując, że prezydent USA nie potępił organizacji rasistowskich, insynuując między wierszami wespół ze swoimi demokratycznymi kolegami, że sam pewnie jest zwolennikiem białej supremacji.
Odkąd Donald Trump ogłosił, że zamierza startować w wyborach prezydenckich w 2016 r., już na bardzo wczesnym etapie jego kampanii musiał mierzyć się z powtarzającymi się zarzutami o rasizm. Chociaż jako kandydat, a później także prezydent USA wielokrotnie wypowiadał się w tej sprawie, tłumacząc, że nie popiera rasizmu oraz odcina się od wyznających go organizacji, chociaż deklaracjom tym dawał wyraz poprzez wiele gestów i decyzji politycznych, środowiska lewicowe pozostawały nieprzekonane i wciąż trzymały się swojej narracji, przypinając Trumpowi łatkę rasisty. Oskarżającym go o sprzyjanie białej supremacji liberalnym komentatorom nie przeszkadzał fakt, że prezydent wielokrotnie akcentował konieczność pomocy czarnej społeczności w USA, twierdząc, że sytuacja wielu Afroamerykanów żyjących w miastach od dekad rządzonych przez demokratów wciąż nie uległa poprawie, więc może warto, aby tym razem dali oni szansę jemu – kandydatowi republikanów.
Do porzucenia absurdalnych oskarżeń o rasizm liberalnych komentatorów nie przekonał nawet fakt, że to właśnie za administracji Trumpa Ameryka odnotowała najniższe w historii bezrobocie wśród Afroamerykanów. Na nic zdały się informacje wskazujące, że prezydent przyjaźni się z czarnoskórym raperem Kanye Westem oraz szanuje i zatrudnia w swojej administracji doktora neurochirurgii Bena Carsona, również Afroamerykanina. Wreszcie, liberalny establishment jakby zapomniał, że lata temu Trump miał doskonałe relacje z Michaelem Jacksonem, liderami czarnej społeczności w USA czy z samym Nelsonem Mandelą, któremu w trakcie jego pierwszej wizyty w USA użyczył swojego prywatnego samolotu i umożliwił podróżowanie po całym kraju.
Niemalże natychmiast po zakończeniu pierwszej debaty prezydenckiej Trump –Biden na kandydata Partii Republikańskiej spadła ze strony lewicy i części konserwatystów fala krytyki za rzekomy brak potępienia organizacji rasistowskich. Prowadzący debatę dziennikarz stacji Fox News, Chris Wallace, zadał Trumpowi pytanie, czy byłby dzisiaj gotów potępić zwolenników białej supremacji i tworzone przez nich oddziały paramilitarne oraz powiedzieć im, że muszą się wycofać (ang. stand down – przyp. red.) i nie zwiększać skali przemocy. Prezydent bez wahania odparł: „Jasne!”. Po chwili powtarzając: „Jasne, jestem gotowy to zrobić”. Trump szybko zaznaczył jednak, że według niego za prawie całą przemoc, którą w ostatnich miesiącach obserwowaliśmy na ulicach amerykańskich miast, odpowiada radykalna lewica. „Ja chcę, aby panował spokój” – wyjaśniał Trump. W tym momencie prowadzący debatę razem z Joem Bidenem poczęli go ponaglać, mówiąc, żeby w takim razie potępił te organizacje. „Zrób to!” – wcinał mu się w zdanie były wiceprezydent. Trump najpierw próbował się dowiedzieć, jakich słów ma wobec nich użyć, a następnie zapytał, kogo ma potępić. Wówczas z ust jego demokratycznego rywala padła nazwa grupy: „Proud Boys”, która jest w USA oskarżana o sprzyjanie białej supremacji, ksenofobię i stosowanie przemocy. Nie czekając, Donald Trump zwrócił się do przywołanej organizacji, powtarzając jej nazwę i kierując do jej członków apel: „Wycofajcie się i czekajcie/stójcie bezczynnie (ang. stand back and stand by – przyp. red.). Po chwili zaznaczył jednak, że ktoś musi coś zrobić z Antifą, groźną anarchistyczną organizacją zrzeszającą skrajnie lewicowych ekstremistów, wskazując, że problem leży po stronie tychże.
Nie rozumiem krytyki prezydenta Trumpa za użycie określenia „stand down” jako rzekomo zbyt mało precyzyjnego, skoro dokładnie tego samego zwrotu użył Chris Wallace, dziennikarz prowadzący debatę, gdy pytał kandydata republikanów o potępienie zwolenników białej supremacji. Tajniki tej pokrętnej logiki mogą zrozumieć jedynie przedstawiciele liberalnych mediów.
Dla porównania, to kandydat demokratów, Joe Biden, w trakcie debaty nie zdecydował się potępić lewicowych radykałów z Antify, mimo że Trump wielokrotnie mu to sugerował. Zasłaniał się jedynie mglistymi stwierdzeniami, stanowiącymi wyjęty z kontekstu cytat za szefem FBI, że Antifa to nie organizacja, a idea. Już wcześniej republikanie oraz konserwatywni komentatorzy pokroju Bena Shapiro, założyciela i redaktora naczelnego portalu The Daily Wire, zarzucali demokratom oraz samemu Bidenowi niezdolność do potępienia aktywistów ruchu Black Lives Matter oraz bojówkarzy z Antify, jako odpowiedzialnych za przemoc i brutalne akty wandalizmu, które w ostatnich miesiącach stały się nieodzowną częścią protestów.
Zarzuty kierowane pod adresem Donalda Trumpa o brak potępienia amerykańskich rasistów wydają się tym bardziej chybione, że kilka dni przed debatą prezydent zapowiedział, że jego administracja uzna Ku Klux Klan oraz Antifę za organizacje terrorystyczne. To tylko jedno z założeń tzw. „platynowego planu” – koncepcji reform, która ma pomóc Afroamerykanom oraz przedstawicielom innych mniejszości rasowych m.in. poprzez zmniejszenie opodatkowania należących do nich firm oraz zachęcanie do inwestowania w obszary o wysokim wskaźniku bezrobocia. W ramach swojego planu prezydent Trump obiecał także stworzyć 3 mln nowych miejsc pracy dla czarnych Amerykanów oraz ustanowić przypadający na 19 czerwca Dzień Wyzwolenia na pamiątkę zniesienia niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych.
Powyższe fakty nie zrobiły jednak wrażenia na zaklinaczach rzeczywistości, którzy wciąż niestrudzenie przyprawiają Trumpowi gębę rasisty.