Wielowieyska sama przyznaje, że to, co autorzy opisali w książce, jest zgodne z prawdą. Dodatkowo, jak podkreśla, "niemal wszystko, co jest w tej książce, od dawna było wiadome". To jednak nie przeszkadza jej atakować autorów w stylu organu z ul. Czerskiej.
Sprzeczności w "recenzji" dziennikarki "GW" jest więcej. Potrafi napisać, że jest to "śmiertelnie nudna cegła", by za chwilę z niepowtarzalną gracją oskarżyć o wylewanie "antysemickiego jadu".
- W jednej sprawie autorom nie można odmówić sprytu. Najpierw wyciągają jakieś zdanie Adama Michnika o liberalnej żydokomunie, a potem z dużą satysfakcją demaskują żydowskie pochodzenie wielu dziennikarzy, którzy zresztą swych korzeni nie kryją. Za rękę za antysemityzm złapać ich nie można, ale jest oczywiste, że sączą antysemicki jad - pisze Wielowieyska.
Dlaczego antysemityzmem jest pisanie o żydowskim pochodzeniu, skoro sami bohaterowie - jak zauważa recenzentka - tego nie kryją? Jak można pisać że "niemal wszystko, co jest w tej książce, od dawna było wiadome", jednocześnie pisząc o "demaskacji"? Czy Wielowieyska wie, co to jest logika? Gdzie - poza swoją recenzją - widzi "dużą satysfakcję" w demaskowaniu? Na to pytanie nie dostajemy odpowiedzi, w końcu chodzi o to, żeby błotem obrzucić, a nuż coś się przyklei.
Gdyby ktoś chciał na podstawie recenzji "Gazety Wyborczej" ocenić książkę, uznałby, że nieistotne spotkania są podstawą zarzutów o "resortowe dziedzictwo". I tak o Monice Olejnik Wielowieyska pisze z kpiną: A już Monika Olejnik to prawdziwie grzeszna istota: bywała na urodzinach Lecha Wałęsy i sfotografowała się z Hanną Gronkiewicz-Waltz! A w PRL pojechała na Maltę!
Pani Dominiko, pani nieuważnie przeczytała książkę. Jest w nim opis dużo ciekawszych spotkań Moniki Olejnik. To tylko jedno z nich:
