Na jakim etapie jest projekt „Mikrobudżety”? Z jakim odzewem spotkała się nowa inicjatywa PISF?
To będzie wiadomo dopiero w połowie listopada, bo wtedy zaczną spływać wnioski. Liczymy na duże zainteresowanie. Zwłaszcza, że to pierwszy taki projekt w historii. Przypomnę, że projekt został wsparty finansowano przez Ministerstwo Kultury. „Mikrobudżety” dają szansę na systemowy debiut zaraz po studiach. Młodzi twórcy będą mogli zaprezentować swoje umiejętności bez konieczności 20 lat oczekiwania, czy walki o aprobatę środowiska filmowego.
Czyli można powiedzieć, że młody, debiutujący reżyser w końcu będzie naprawdę młody, a nie np. 45-letni?
Tak. (śmiech) Oczywiście nie będzie to zawrotna kwota marzeń, ale to naprawdę jest wielki projekt. Co z tego wyniknie? Mam nadzieję, że same świetne produkcje. Ale mam też świadomość, że te owoce poznamy dopiero za jakiś czas - kiedy studenci drugiego czy trzeciego roku uczelni artystycznych będą pracować z innym przeświadczeniem: że po studiach jest szansa na finansowanie filmu. Natomiast te projekty, które poznałem „na dziś” są w dużej mierze skrojone na proponowany przez PISF fundusz wynoszący 700 tys. zł. O tym, które projekty zostaną zakwalifikowane do programu decydować będą scenariusz i zaproponowana realizacja.
W „Mikrobudżetach” udział mogą wziąć również osoby bez wykształcenia filmowego, ale odznaczające się twórczym dorobkiem. W jaki sposób ten dorobek będzie oceniany?
Nie chcieliśmy „na sztywno” tego uzgadniać. Wszystko tutaj odbywa się trochę uznaniowo, nie ma co ukrywać. Ale jeśli ktoś zrobił 10 teledysków, czy 2-3 krótkie filmy niezależne, ale takie, które pokazują, że ma umiejętności, to będzie do tego projektu dopuszczony. Nie będziemy tutaj blokować dostępu młodym artystom. Co ważne, to projekt ekstra, nie zamiast - wszystkie inne, dotychczasowe ścieżki debiutu pozostają aktywne, dostępne.
A co, jeśli chodzi o tematykę projektów? Nie obawia się Pan zalewu scenariuszy kolejnych filmów historycznych…? Niektórzy twórcy mogą podejść do programu „koniunkturalnie”.
Po pierwsze - nie widzę nic złego w projektach historycznych...
Też nie widzę, ale zaczynam widzieć pewną nadreprezentatywność takiej tematyki.
Wątpię, by w tym przypadku takie „zagrożenie” było realne. Proszę mi powiedzieć, jak zrobić film historyczny za 700 tysięcy? Byłoby to trudne. Po drugie, ja takiej dysproporcji na rzecz filmów historycznych nie widzę - nawet jeśli jest ich więcej, to wynika to z kilku przesłanek. Po pierwsze, 100-lecie odzyskania niepodległości to naturalny moment, by pojawiały się filmy o charakterze historycznym. Poza tym pojawiły się też inne niż PISF środki - jak chociażby te z Polskiej Fundacji Narodowej, na dotację takich projekcji. Faktem jest, że pewna narracja, która zapanowała po zmianie dyrektora PISF spowodowała pewien koniunkturalizm. Widzę, jak twórcy związani z kinem współczesnym, społecznym, nagle przynoszą projekty historyczne.
„Efekt Śmigulskiego”…?
Raczej efekt pewnej korekty kulturalnej dokonującej się w naszym kraju. Ale kino społeczne dalej jest obecne, finansowane. Kino historyczne, ambitne, jest najchętniej oglądane przez widzów i nie widzę w tym nic złego. Zapewniam, ze czekamy na zróżnicowane kino, które będzie dla nas, Polaków, po prostu ciekawe - niezależnie od naszych poglądów i zainteresowań.
Z szefem Polskiego Instytutu Filmowego Radosławem Śmigulskim rozmawiała Magdalena Fijołek.