Takie filmy jak "Rocketman" mają często u swoich źródeł jeden fundamentalny grzech pierworodny: są hagiograficzną laurką, a nie opowieścią o człowieku z krwi i kości. Twórcom produkcji poświęconej Eltonowi Johnowi udaje się tej pułapki uniknąć, a dzieło Dextera Fletchera choć momentami jest nieco przegadane, to oddaje złożoność życiorysu jednego z najbardziej utytułowanych artystów wszech czasów. Tak naprawdę "Rocketman" nie jest jednak jedynie biograficzną formą specyficznego hołdu złożonego Johnowi, ale i przyczynkiem do głębszej dyskusji o ponurej stronie świata muzyki przez wielkie "M", samotności czy roli rodziny w kształtowaniu charakterów i wrażliwości.
Ale po kolei. Film Fletchera jest swoistą podróżą, jaką tytułowy Rocketman (w roli Eltona Johna bardzo sprawny Taron Egerton) odbywa w ramach udania się na terapię, która ma pomóc mu wyleczyć go z szeregu nałogów, w jakie wpadł w trakcie swojej kariery artystycznej. Nie jest to łatwa wyprawa w czasie' obok miłych wspomnień i pięcia się w górę po szczeblach kariery muzycznej widz otrzymuje szereg scen, w których Reginald Dwight - tak bowiem brzmi prawdziwe imię i nazwisko artysty - mierzy się z nieobecnym, do bólu chłodnym ojcem, pogrążoną w emocjonalnym chaosie matką i własną nadwrażliwością, którą rozumieją jedynie babcia Reggiego i jego najlepszy przyjaciel Bernie. Ten ostatni zresztą, znany miłośnikom muzyki jako Bernie Taupin, będzie przez lata autorem tekstów do hitów, które fani Eltona Johna wyśpiewywali na koncertach idola i nucili pod prysznicem i za kółkiem.
Widz jest sprawnie prowadzony przez historię życia Eltona Johna - od najmłodszych lat jeszcze w ramach szlifowania warsztatu w Królewskiej Akademii Muzycznej, przez pierwsze występy w angielskich pubach i knajpach, na wielkiej karierze, jaką przyniosły mu USA kończąc. Każdy z kolejnych etapów ma swój niepowtarzalny klimat, jaki można wręcz chłonąć niemal wszystkimi zmysłami. Gdy mały Elton (jeszcze jako Reggie) stawia pierwsze kroki na drodze swojej wówczas - pożal się Boże - kariery, brytyjski świat wyzuty z emocji i oparty o suche relacje, jest wręcz namacalny, a klimat tamtejszych pubów niemal czuje się węchem z perspektywy kinowego fotela. I dalej - gdy John podbija pierwsze sceny w Anglii (a z czasem USA), jesteśmy świadkami, jak osobowość i charakter artysty dojrzewają na naszych oczach. Nie jest to jednorazowe wydarzenie, ale proces, który twórcy filmu oddali bardzo szczegółowo, nie oszczędzając samego bohatera.
Chciałem, żeby widzowie zobaczyli, jak wielką cenę płaci się za sławę. Jak wielki wpływ na życie ma dzieciństwo i wychowanie. I jakie życie bywa samotne
- mówił już po premierze filmu sam zainteresowany, który nie krył wzruszenia po premierze produkcji. I faktycznie, to się udaje; wraz z rozwojem kariery Eltona Johna gdzieś niepostrzeżenie rośnie i jego samotność, i wracające raz po raz traumy z dzieciństwa. W tym kontekście na szczególne odnotowanie zasługuje wątek dotyczący terapii (i jej wagi w życiu człowieka), jaką widz ma szansę zaobserwować. Krok po kroku, mierząc się z kolejnym trudnym momentem swojego życia, Rocketman oczyszcza się, wybacza sobie, dorasta, patrzy z innej perspektywy na szereg smutnych zdarzeń. Scena, w której kochany przez cały świat artysta walczy o choćby cień uwagi własnego ojca, ostentacyjnie ignorującego jego potrzeby i emocje, musi poruszyć nawet największego twardziela.
Poza wszystkim "Rocketman" jest jednak fantastyczną podróżą po świecie brytyjskiej, a później także amerykańskiej muzyki - żonglerka utworami Eltona Johna, które wybrzmiewają w filmie, jest precyzyjnie zorganizowana, a widz nie ma okazji ani chwili się nudzić. Wraz z bohaterem upijamy się w angielskim zatęchłym barze, przeżywamy dramat relacji (lub ich braku...) rodzinnych, odpływamy na scenie wraz z niemal magiczną siłą scen i koncertów, wreszcie - precyzyjnie obserwujemy wrażliwość Rocketmana. W tym ostatnim wątku nie mogło zabraknąć i kilku scen związanych z homoseksualizmem muzyka, ale i ten aspekt raczej po prostu pojawia się w filmie, a nie jest jego osią. Sama produkcja to także interesująca refleksja o efektach ubocznych sławy, która gdy zaczyna sięgać dalej niż kilka lokalnych miasteczek, daje o sobie znać choćby w formie chorych ambicji, ostrej walki o gigantyczne pieniądze czy wreszcie wielkiej samotności artysty, który - wydawać by się mogło - złapał Pana Boga za nogi.
"Rocketman" to pięknie opowiedziana historia o artyście, który nieustannie walczy: chrześcijanie mogą w tej historii dostrzec okruchy nawrócenia i walki o to, by dobro gdzieś głęboko w człowieku wygrało ze złem, a świat był chociaż odrobinę lepszy. Inni wyciągną bardziej ogólną refleksję, na której końcu jest po prostu optymistyczny wniosek związany z poukładaniem sobie na nowo fundamentów dotyczących wartości, istoty spraw i problemów, które zaprzątają nam głowę. Mało? Jak na ostatnie kinowe hity to naprawdę coś.
Ocena: 8 /10