Prof. Andrzej Nowak zdradza sekrety swojego pisarstwa, jakie seriale ogląda i książki czyta, a także kiedy ukończy tom IV Dziejów Polski. W poszukiwaniu „rozrywki mądrej” - z profesorem Andrzejem Nowakiem o serialach, literaturze pięknej, o natchnieniu i o sposobach przykuwania uwagi czytelników rozmawia Jakub Augustyn Maciejewski.
Dla niektórych czytelników może być zaskoczeniem, że Pan Profesor jest fanem oglądania seriali. Co można znaleźć we współczesnych filmach?
Czasem, w gąszczu usypiającej głupoty udaje mi się znaleźć „rozrywkę mądrą”, to jest taką, w której można się przejrzeć, zobaczyć naturę ludzką w scenach wyreżyserowanych tak, jak wymagałaby tego wielka powieść. Takie rzeczy można dziś spotkać choćby w tak znakomitych serialach, jak "Downtown Abbey", kolejne serie "Fargo", pierwsza seria "True Detective" czy dwie serie "Legionu". Coraz trudniej o wybitną realistyczną prozę.
Jaką dobrą literaturę ma Pan Profesor na myśli?
Ot choćby nieczytanego już chyba, niestety, Tomasza Manna, „Doktora Faustusa” czy „Czarodziejską górę”… W ostatnim czasie spotykam prozę podobnej intensywności u Zachara Prilepina – współczesnego pisarza rosyjskiego, stalinisty – niestety, ale geniusza w zgłębianiu ciemnych zakamarków ludzkiej.
Zachwyca mnie na przykład, kiedy już na pierwszej stronie „Doktora Faustusa” czytam zdanie o tak kunsztownej, wielokrotnie złożonej strukturze, bodaj na półtorej strony, że sama już ta forma, w połączeniu wzniosłości i ironii, rozwija moją wyobraźnię językową, a zarazem intryguje, zachęca, by iść dalej, w głąb tej opowieści. Z kolegi np. fenomenalna trafność uchwycenia szczegółu, przedstawienia rzeczywistości w paru zaledwie słowach, urzeka mnie u Czechowa.
Chyba nie znajdziemy zdania dłuższego niż w „Jesieni patriarchy” Marqueza, zdania na kilkanaście stron.
Tak, ale u niego cenię tylko „Sto lat samotności”. Daje się wyczuć, że ta porywająca historia była napisana w głębokim natchnieniu. To się czasem zdarza ktoś napisze jedno wybitne dzieło, a później już tego nie potrafi. W czasie wydawania podziemnej „Arki”, założonej przez Jana Polkowskiego, dotarło do nas opowiadanie anonimowego autora z Częstochowy, zatytułowane „Konie”. To na pewno jedno z najpiękniejszych, a na pewno najbardziej wstrząsających opowiadań w polskiej literaturze powojennej, napisane porywającym stylem kresowej gawędy: o tym, jak Sowieci zajęli wschodnią połowę Polski i jak ją zgwałcili…
Kto się okazał autorem?
Andrzej Kalinin. Próbował później coś pisać, ale nie wyszło już nigdy tak jak w „Koniach” – natchnienie przyszło i odeszło. To samo można zaobserwować w filmach, gdy spojrzymy na przykład na twórczość Andrzeja Wajdy. „Panny z wilka” są ostatnim porywającym dziełem, wszystko tam zaiskrzyło, a później… powstawały już zdecydowanie słabsze filmy, w końcu taki gniot (proszę wybaczyć słowo, ale jest adekwatne) jak film o Wałęsie. Po „Pannach…” nie powstało już nic na miarę „Ziemi obiecanej” czy „Wesela”.
Ale Pan Profesor także tworzy. Co prawda dzieła historyczne kierują się inną logiką, ale jeśli są skierowane do szerszego grona czytelników, to także trzeba używać kunsztu pisarskiego.
Jeśli uznamy, że rolą historyka nie jest tylko zdobywanie tzw. punktów w naukowych czasopismach dla wąskiej grupy odbiorców (jak to obecnie narzuca już z całą bezwzględnością reforma premiera Gowina), ale że dziejopis ma także zobowiązania obywatelskie, tak istotne chyba w całej humanistyce, wtedy potrzebny jest język nie hermetyczny, ale taki, który może zainteresować także sposobem opowiadania. (…)
NIE PRZEGAP: Cały wywiad w najnowszym numerze „Gazety Polskiej” (28 z 11 lipca 2018 r.)