Uwielbiam te chwile, kiedy artysta pozostaje sobą bez względu na okoliczności. Co tu ukrywać, plenerowe koncerty skłaniają do uproszczeń, dopasowania muzyki do bardzo szerokiego, często przypadkowego kręgu odbiorców. A tu nic z tego! Już pierwsze takty pokazały, że Obara i jego kompani nie będą mizdrzyć się do widowni. Chwilami bliżej było tej muzyce do free-jazzu niż swingowania w konwencji straight-ahead. Co tu ukrywać, być może to nie jest jazz, od którego należy rozpoczynać kontakt z muzyką, której istotą jest wolność i artystyczna wizja wypowiadane w improwizacjach. Ale energia płynąca z nut i prawda sztuki, szybko porwały wszystkich, a nadmieniam z dziennikarskiego obowiązku, że był to wielotysięczny tłum słuchaczy! Jeśli ktoś przypuszczał, że pierwszy koncertowy utwór, poprzedzony swobodną introdukcją i uświetniony genialnymi solówkami lidera, pianisty i kontrabasisty, to komedowska „Kattorna”, to ten ktoś może śmiało aspirować do grona wybitnych jasnowidzów. Tak odległe to było od pierwowzoru Krzysztofa Komedy, w zasadzie zdradził to dopiero zagrany w codzie temat. Nie inaczej było dalej, bowiem koncert w lwiej części oparty był na muzyce z album „Unloved”, który muzycy promują koncertami na całym świecie. Można powiedzieć, że Obara czym dalej w las, tym więcej przed słuchaczami stawiał drzew. Każdy z muzyków miał w czasie sobotniego popisu swój czas. Jak zwykle widownia wręcz frenetycznie przyjęła solo perkusji (tu Norweg Gard Nilssen) nie mniej wylewnie oklaskiwano solowe popisy jego rodaka, kontrabasisty Ole Mortena Vågana.
O sile zespołu Obary w dużej mierze stanowi właśnie sekja rytmiczna. Obecny na koncercie gitarzysta Mirosław „Carlos” Kaczmarczyk, polski jazzman mieszkający od ćwierćwiecza w Oslo, stwierdził, że połączenie polskich jazzmanów-solistów z skandynawska sekcja rytmiczną, to mieszanina wybuchowa, coś, co takie zespoły winduje na wyżyny jazzu w kontekście światowym. I nie sposób odmówić mu racji patrząc choćby na dokonania Adama Bałdycha, Tomasza Stańki czy Leszka Możdzera, którzy z wsparcia naszych północnych sąsiadów często korzystają.
No i wisienka na torcie – pianista. To co wyczyniał tego wieczoru Dominik Wania, każdą nutą potwierdzało zaliczenie tego jazzmana do grona nie tylko największych nadziei europejskiego jazzu, ale wręcz muzyka o aspiracjach światowych. U naszego jazzmana światy estetyczne się swobodnie zacierają. Kto chce, odnajdzie w tym elementy muzyki współczesnej, ktoś inny logikę klasycznej pianistyki i wirtuozerię na miarę Lista czy Chopina, jednak tym co najważniejsze jest swoboda, artystycznej wolność. Tu wszystko jest na usługach umysłu i wizji pianisty. Jedyne ograniczeni – horyzont jego wyobraźni. Ten zaś zdaje się być za widnokręgiem zwykłego zjadacza chleba. Jeśli miara atrakcyjności koncertu jest liczna obecność ludzi z tzw. branży, to sobotni popis Obary należał do szczególnych wydarzeń. Gdzieś z tyłu stał i słuchał np. kolega Obary z tej samej monachijskiej wytwórni ECM – Marcin Wasilewski, pianista od lat w europejskiej czołówce, motor zespół Tomka Stańki (tez ECM). Zdradzę, że w pewnej chwili z plecaka na rowerowym bagażniku wyciągnął swój jeszcze gorący nowy album. Premiera we wrześniu (już umówiliśmy się na wywiad, którym zaanonsujemy płytę w przededniu jej premiery). Zdradzam tyle jedno – jest to rejestracja koncertowa! Kiedy słucha się takich koncertów jak sobotni, serce rośnie. Reasumując: brawa dla jazzmanów i organizatorów, za odwagę. Warto wypływać na głębię.
Tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie".