„To miejsce we wspomnieniach moich nazwałbym momentem, w którym kończyłem ze wszystkiem, co było dotychczas na ziemi i zaczynałem coś, co było chyba gdzieś poza nią. […] Za drutami, na wielkim placu, inny uderzył nas widok. W nieco fantastycznym, pełzającym po nas, ze wszystkich stron świetle reflektorów, widoczni byli jacyś ludzie – z wyglądu – niby ludzie, lecz jakże z zachowania raczej do zwierząt dzikich podobni (bezwzględnie obrażam tu zwierzęta – nie ma w języku naszym jeszcze na takie stwory określenia)”. Tak Witold Pilecki zobaczył 22 września 1940 roku ziemskie piekło stworzone przez Niemców ledwo trzy miesiące wcześniej.
Miejsce brzydkie, niezdrowe, malaryczne… Tak postrzegane było niewielkie (12 tys. mieszkańców) miasto Oświęcim. Coś, co dla zwykłego człowieka było wadą, dla niemców okazało się być zaletą. Na początku 1940 roku, SS-Obergruppenführer von dem Bach planujący masowe aresztowania Polaków ze Śląska, szukał miejsca dla zorganizowania kolejnego niemieckiego obozu koncentracyjnego. „Położenie między Wisłą a Sołą umożliwiało odcięcie obozu od świata zewnętrznego. Nadto okolica ta jest przyrodzonym odpowiednikiem typu <Dachauer Moss>, to jest bezbrzeżnego, bezustannie grząskiego i mokrego bagna, spowitego w mroki mgły własnej, jaka rozciągała się na północ od Monachium. Okolice Dachau i Oświęcimia życie omijało przez tysiące lat, gdyż czyhała tam śmierć…” – zapisali sędziowie Trybunału Norymberskiego. Oświęcim miał jeszcze jedną ważną zaletę: na jego dworcu kolejowym zbiegały się linie wiodące ze Śląska, z okupowanej Polski, Czechosłowacji, Austrii i Węgier. Idealna logistyka dla inżynierów śmierci.
Siódmy obóz
Kozentrazionlager Auschwitz powołany został rozkazem wydanym przez kancelarię Reichsfühera Himmlera 27 kwietnia 1940 roku. Dwa dni później komendantem nowego obozu mianowany został Rudolf Höss. Zajął on 20 murowanych budynków dawnych koszar austriackich oraz kilka innych, należących przed wojną do Polskiego Monopolu Tytoniowego. 20 maja przyjechali z Sachsenchausen pierwsi więźniowie. Ale byli to więźniowie szczególni: kryminaliści i służący esesmanom „polityczni” mieli utworzyć obozową „starszyznę”, i jako wyzbyci jakichkolwiek zasad i norm moralnych, służyć niemcom za narzędzie wyniszczania, oczekiwanych lada moment, prawdziwych więźniów – Polaków. „Największą władzą w lagrze był t.zw. <Lagerältester>. Z początku mieliśmy takich dwóch: <Bruno> i <Leo> - więźniowie. Dwóch drani, przed którymi trzęśli się wszyscy ze strachu. Mordujący na oczach wszystkich, jednym czasem uderzeniem kija lub pięści. Prawdziwe nazwisko pierwszego: Bronisław Brodniewicz, drugiego – Leon Wieczorek, dwóch eks-polaków na służbie niemieckiej” – notował Witold Pilecki. Brodniewicz otrzymał numer 1, Wieczorek – członek Komunistycznej Partii Polski, potem Polskiej Partii Robotniczej – numer 30.
Pierwszy transport
Do porządkowania zaniedbanych, zdewastowanych budynków obozu, niemieckie władze Oświęcimia (wcielonego do Rzeszy i przemianowanego na Auschwitz) skierowały 300 miejscowych Żydów. Ledwo zaczęli oni pracę, gdy z policji w Breslau przyszło niecierpliwe pytanie, kiedy można będzie wysłać pierwszy transport. Gestapo z Tarnowa nie pytało – po prostu więźniów przywiozło. 14 czerwca na dworzec wtoczyła się lokomotywa ciągnąca wagony osobowe (tylko ten jeden raz, potem używano już bydlęcych) wypełnione pierwszymi więźniami KL Auschwitz. Było ich 728: kilkudziesięciu Żydów, kilku księży, kilku nauczycieli i ponad sześciuset młodych Polaków złapanych podczas przekraczania granicy ze Słowacją, w drodze do odtwarzanej na Zachodzie Armii Polskiej. Symboliczna data – tego samego dnia Hitler zrealizował jedno ze swych marzeń: niemieckie czołgi wjechały do Paryża, stolicy pobitej w upokarzający sposób Francji.
Cały artykuł można przeczytać się w tygodniku GP.