Wygrana sądowa Filomeny Leszczyńskiej z prof. Barbarą Engelking i prof. Janem Grabowskim ma znaczenie podwójne: dotyczy nie tylko kwestii fałszywego oskarżenia jej stryja Edwarda Malinowskiego o współpracę z Niemcami i wydawanie Żydów, czyli krzywdy osobisto-rodzinnej, ale jednocześnie w konkretny i dowiedziony w sądzie, sposób wskazuje na to, jaką „metodą” napisano książkę „Dalej jest noc”.
Na antenie TVP Info historyk Piotr Gontarczyk, komentując wyrok mówił:
„Ta książka ma założenie takie, żeby Polakom przypisać jak największą współodpowiedzialność za Holokaust. (…) Znalazłem nawet przypadek kompilacji cytatów; z dwóch różnych źródeł zrobiono jedno” i dodawał, że książka Engelking i Grabowskiego jest pełna nie przypadkowych pomyłek, lecz celowych manipulacji – „Nie można pomylić się w jedną stronę kilkaset razy. To jest historia preparowana, a nie rekonstruowana”.
Dalej zaś, słusznie, dotknął kwestii fałszywej z gruntu metodologii, pisania nie po to, by odkryć prawdę, lecz by jak najmocniej uderzyć w Polaków, poprzez tak dobrane i wyszukane oraz skompilowane informacje, aby wyglądały jak najbardziej drastycznie i wskazywały „winnych”.
A to właśnie kwestii dotyczących i metodologii, i etyki pracy, uczą się historycy na uczelniach już od samego początku. Etos zawodu historyka, w który jest wpisane poszukiwanie prawdy to kwestia z jednej strony warsztatowa, a z drugiej etyczna.
Nie bez kozery pracownicy naukowi uniwersytetów na zajęciach wbijają studentom do głów, że – tym większą należy dokładać staranność w pracy nad źródłami, nad ich krytyczną oceną, oraz wykazać dbałość, rozsądek i naukową rzetelność, gdy dotyczy ona takich wydarzeń i osób, które bądź ciągle żyją, bądź też żyją ich potomkowie, bliscy, krewni.
Historia jest nauką – jak fizyka, etnologia, czy biologia. Jej specyfika polega jednak na tym, iż uprawiający ją naukowcy badają nie krążące w kosmosie molekuły, czy też kwestie rozmnażania grzybów, lecz przeszłość, w której w wydarzeniach brali udział żywi ludzie, ci zaś poddawani są osądowi moralnemu. Te badania mogą (i mają) mieć olbrzymi wpływ na to, jak odczuwają i widzą ich wynik współcześni – w tym bezpośredni potomkowie opisywanych.
Pani Filomena Leszczyńska, gdy usłyszała w radiu Maryja, w jaki sposób autorzy książki oszkalowali jej stryja, powielając notabene ubecką wersję, postanowiła zareagować i zwróciła się o pomoc do Reduty Dobrego Imienia. Ale przecież – co istotne (i co sama podkreśliła w wywiadzie dla Tygodnika Solidarność) – tu chodziło nie tylko o jej jednostkową krzywdę: „To przecież szkalowanie całej naszej okolicy, a szerzej – całego narodu polskiego”.
To ważne. Bo tak jak panią Leszczyńską zabolały uderzenia osobiste w bliskiego człowieka, tak podobnie całość tej publikacji zabolała wszystkich Polaków – czujących i rozumiejących dobrze, że mamy do czynienia z paszkwilem, a nie prawidłowo metodologicznie sporządzoną pracą.
Jest jeszcze jeden wątek w tej sprawie wart podniesienia: to wrzask, jaki się podniósł ze strony tzw. „liberalnych” mediów po ogłoszeniu wyroku, który jakoby miał „godzić w wolność badań naukowych”. Jest na odwrót – ten wyrok nie tylko nie godzi w badania naukowe, ale właśnie wzmacnia i uwypukla to, jak badania naukowe – w tym wypadku historyczne – powinny być prowadzone. Prawda – oto co zwycięża w ostatecznym rachunku. Pięknie, że pani Filomena i Reduta Dobrego Imienia zajęły się tą sprawą. Wygrana pani Leszczyńskiej z autorami książki to mocny promień światła w kreowanej przez nich nocy.