Nie ma nic postępowego w konformizmie ideologicznym promowanym przez nową lewicę amerykańską - pisze w najnowszym numerze "Le Monde" znana we Francji socjolog Nathalie Heinich. We Francji nie ma miejsca na „cancel culture” (kulturę unieważnienia) – stwierdza badaczka. Celem „cancel culture” jest dosłowne zniszczenie sytuacji zawodowej, a często i życia "osoby z odchyleniem" – pisze dziennikarka i podaje definicję: to "przemoc dokonywana w imię lepszego świata”.
Wtórują jej publicyści innych francuskich mediów. W tygodniku „L’Obs” Sara Daniel, po nazwaniu kultury unieważnienia „nową cenzurą”, stwierdza, że ta sprowadzona z USA tendencja, która stara się usunąć "nieprawidłowo myślących", powoduje rozłam na francuskiej lewicy.
Autorka daje przykład wicemera Paryża, w lipcu zmuszonego do ustąpienia ze stanowiska, gdyż spotkał się kilka razy z pisarzem oskarżonym o apologię pedofilii. Nagonkę nań rozpętała aktywistka LGBT, radna z ramienia partii Ekologia-Zieloni.
Były już wicemer Christophe Girard powiedział, że ustąpił, gdyż wiedział, jak skomplikowane i zatruwające życie byłoby pozostanie na stanowisku. „Znam dobrze Amerykę i wiem, czym jest 'cancel culture'” – wyjaśnił.
Dziennikarka „L’Obs” zauważa, że nie ma jeszcze dobrego tłumaczenia „cancel culture” na francuski, ale już znaleźć można we Francji dziesiątki jej przejawów - w uniwersyteckich salach wykładowych, w teatrach, „gdy anuluje się nieodpowiednie przedstawienia lub wykłady, gdy cenzuruje się i skazuje bez procesu, bez wahania ukazując nienawiść wobec 'dominujących'”, których wcieleniem jest biały mężczyzna heteroseksualny.
Przedtem była „call-out culture” – kultura denuncjacji, polegająca na twitterowym zlinczowaniu kogoś, kto odezwał się nie tak, jak trzeba. „Cancel culture” to wersja jeszcze bardziej ekstremistyczna, jej celem jest dosłowne zniszczenie sytuacji zawodowej, a często i życia "osoby z odchyleniem" – pisze dziennikarka i podaje definicję: „cancel culture” to "przemoc dokonywana w imię lepszego świata”.Na portalu internetowym miesięcznika „Causeur” Paul Godefrood przytacza przykłady „oburzenia o zmiennej geometrii”, charakterystycznego, jak twierdzi, dla francuskiej wersji „cancel culture”.
Jej adepci „rasistą skrajnie prawicowym” nazywają każdego, kto pozwoli sobie na przypomnienie, że zmarły w 2016 r. po zatrzymaniu przez żandarmów Adama Traore miał na sumieniu wiele wykroczeń i udowodniono mu gwałt na współwięźniu. Jego siostra wbrew ekspertyzom medyczny twierdzi, że był on ofiarą stróżów porządku. Ruch „Prawda dla Adamy”, jaki stworzyła, nabrał pewnego wigoru w następstwie śmierci George’a Floyda w USA.
“Społeczeństwo postnarodowe okazuje się społeczeństwem obsesji różnorodności i dekonstrukcji wszystkich norm (…). Obecnie, pod pretekstem walki przeciw dyskryminacjom, neopostępowcy, antykolonialiści i ekolodzy typu Grety Thunberg i EELV (francuskich Zielonych), zapanowali nad debatą publiczną, a dokładniej, zdusili ją”
– wywodzi publicysta.
Na stronie debat „Le Monde” Nathalie Heinich po stwierdzeniu, że cenzura praktykowana przez „unieważniaczy” nie ma w sobie nic postępowego, tłumaczy, że „cancel culture” to „produkt amerykańskiego systemu sprawiedliwości”, w którym pierwsza poprawka do konstytucji całkowitą wolność wypowiedzi uznaje za „podstawowe prawo pozytywne”.
We Francji ta wolność ograniczona jest prawami, które zakazują m.in. pobudzania do nienawiści rasowej, dyskryminacji z powodu orientacji seksualnej, jak i kłamstwa oświęcimskiego - przypomina.
„Import do Francji 'cancel culture', którą nazywać należy po prostu 'kulturą cenzury', jest absurdem, świadczącym o ignorancji naszej kultury prawnej. A to dlatego, że prawo broni swobód o wiele lepiej niż brak prawa”
– tłumaczy autorka.
Wzywa do zdecydowanego przeciwstawienia się „metodom nowych cenzorów”. I ostrzega, że bez tego „przestaniemy żyć w państwie prawa i w demokracji, ale – na skalę portali społecznościowych - w odpowiedniku dawnych plotek wiejskich, kontroli społecznej, niszczącej bez odwołania, bez litości, bez ratunku”.